niedziela, 22 listopada 2009

Bestia polityczna Arłukowicz

Bestia polityczna Arłukowicz
Wojciech Szacki
2009-11-19, ostatnia aktualizacja 2009-11-18 20:00


Błyskotliwy, zadziorny fighter. Uzależniony od kamer i mediów. Zajdzie daleko - albo zabije go woda sodowa. Ilu rozmówców, tyle opinii o wiceszefie komisji hazardowej.

- Autopromocja Rokity i Ziobry w komisji rywinowskiej to nic w porównaniu z tym, jak wypromuje się Bartek w hazardowej - przewiduje Jerzy Faliński, znajomy Bartosza Arłukowicza z czasów szczecińskiego SdPl.

Arłukowicz, wiceszef hazardowej komisji śledczej i najnowsza nadzieja SLD, od lat stara się żyć dobrze z mediami. Gdy kandydował na szefa SdPl, umówił się na piwo z Markiem Balickim. Następnego dnia fotorelację zamieścił jeden z tabloidów. - Ustawił to z dziennikarzami - wspomina nasz rozmówca.

Poglądy? Arłukowicz jest za tym, żeby lewica była zjednoczona, a wyborców szukała nie tylko wśród robotników, lecz także drobnych przedsiębiorców. Potrafi zaskoczyć tezą niepasującą do człowieka lewicy. - Geje w Polsce zazwyczaj prowadzą świetnie prosperujące przedsiębiorstwa i są wyborcami PO. Rozróżniłbym prawdziwy problem gejów od homoseksualnych bojówek, które żądają specjalnych praw - powiedział kiedyś "Trybunie".

- Jest wręcz uzależniony od mediów, wszystko rzuci na ich widok - uważa Jacek Piechota, wieloletni poseł SLD ze Szczecina. Arłukowicz był szefem sztabu jego kampanii na prezydenta miasta w 2006 r.

- Błyskotliwy, zadziorny fighter. Czasem się zagalopowuje, mija się z rzeczywistością. Tak było, gdy atakował rząd w sprawie koszyka świadczeń gwarantowanych - mówi Jakub Szulc z PO, wiceminister zdrowia. I dodaje: - Zawsze był aktywniejszy na mównicy sejmowej, gdy były media, niż w komisji zdrowia.

Faliński: - Jak budowaliśmy SdPl, stawiałem na spotkania, oddolną organizację. On liczył artykuły w gazetach i występy w telewizji.

Arłukowicz (rocznik 1971) jest lekarzem pediatrą, kawalerem Orderu Uśmiechu. Ogólnopolską sławę - w kręgach miłośników reality show - zyskał w 2002 r., gdy zwyciężył w programie "Agent". Wszedł w politykę, z listy SLD został radnym w Szczecinie. Bezpartyjny, potem zaangażował się w budowanie SdPl i został jej szefem na Pomorzu Zachodnim. W 2005 r. z całą partią przegrał wybory do Sejmu.

Odkuł się jako kandydat Lewicy i Demokratów w 2007 r. Już jako poseł walczył z Wojciechem Filemonowiczem o fotel szefa SdPl. Przegrał, odszedł z partii.

- Szkoda, że w takim stylu rozstał się z SdPl. W polityce trzeba umieć przegrywać - ocenia dziś Filemonowicz.

- Umówił się z Grzegorzem Napieralskim - znają się ze Szczecina - że jak zostanie szefem SdPl, to wprowadzi ją z powrotem do SLD. Gdy przegrał, odczekał i sam się tam przeniósł - wspomina znajomy Arłukowicza z czasów SdPl.

Niedługo potem stał się jedną z twarzy Sojuszu, choć doń nie wstąpił. Teraz Napieralski wysłał go do komisji, żeby zrobić z niego gwiazdę.

- Jeśli za bardzo urośnie, może być zagrożeniem dla Napieralskiego - ocenia jeden z posłów SLD. - Dlatego przewodniczący postara się pozbyć go z Sejmu, wystawiając na prezydenta Szczecina.na razie Arłukowicz nie ma zaplecza, istnieje dzięki kamerom.

- Jest z pokolenia bestii politycznych. Nigdy się nie poddaje i jest medialny - mówi Faliński, dziś radny wojewódzki PO w Zachodniopomorskiem.

Jak daleko zajdzie?

Piechota: - Widzę go w różnych rolach, ale musi dojrzeć. Jak dotąd nie zarządzał, nie ponosił odpowiedzialności. Miotają się w nim dwie natury: społecznikowska - doktora Judyma - i politycznego działacza.

Polityk SLD: - Przez lata w Sejmie widziałem początki wielkich karier w różnych partiach. Mało było takich talentów. Ale czy opanuje pociąg do kamer i obroni się przed uderzającą do głowy sodówką?

- Rzucam się na kamery? To zadziwiająca opinia - mówi "Gazecie" Arłukowicz. I dodaje: - Przez dwa lata w Sejmie moje kontakty z mediami były standardowe, przy okazji komisji hazardowej zainteresowanie jest większe. Politykę trzeba robić w Sejmie i w mediach, to sprzyja przejrzystości. Nie chcę być drugim Chlebowskim.

"Gazeta": A kim?

- Każdy polityk ma ambicje. Chcę mieć wpływ na stanowienie prawa w ugrupowaniu, które sprawuje władzę. Nie powiem, czy chcę być ministrem, premierem czy prezydentem.

Wolny czas? Jak mówił niedawno, "zakłada krótkie spodnie, pije wódkę i gra na gitarze". We własnej knajpie nad morzem.

Źródło: Gazeta Wyborcza

http://wyborcza.pl/1,76842,7268400,Bestia_polityczna_Arlukowicz.html

Herbatka z diamentem

Herbatka z diamentem
Piotr Głuchowski, Marcin Kowalski
2009-11-20, ostatnia aktualizacja 2009-11-19 11:14


Na samo hasło "Amway" 99 na 100 znajomych odkłada telefon

To Amway jeszcze w Polsce istnieje? - pytają znajomi, którym mówimy o przygotowywanym reportażu.

Owszem - istnieje. Pracuje dla niego ponad 50 tys. Polaków - 20 razy więcej, niż zatrudnia Stocznia Gdańsk. Co miesiąc centrum w Pruszkowie przygotowuje i wysyła do polskich domów pół miliona proszków, płynów, kremów i past. Na szczycie wirtualnej góry ludzi i towaru stoi Jacek Taras. Diament. Czterdziestka plus, stalowy garnitur, obywatel świata, czasowo we Wrocławiu. Rozmawiamy w restauracji Art Hotelu. Pan Jacek ciepło wita się z kelnerem, pyta: - Co nowego w pracy? Nam mówi po chwili, że nie życzy sobie rozmowy o bogactwie.

- Jeżeli już, wolę sformułowanie "poczucie bezpieczeństwa" - głos ma cichy, niski, emanujący spokojem, jak cała jego osoba.

Nie chce rozmawiać o spełnianiu marzeń.

- Rozmawiajmy, drodzy panowie, o "realizacji dążeń" - zdanie brzmi jak prośba, ale w ustach pana Jacka zmienia się w polecenie.

- Jakie największe dążenia zrealizował pan w życiu?

- Chciałem być wolny od szefów i od polityków. Dysponować swoim czasem. Mieszkać tam, gdzie chcę, a nie tam, gdzie wydeleguje mnie firma. Rozumiecie, panowie?

- Rozumiemy, panie Jacku.

Jesteśmy maksymalnie ugrzecznieni, bo trzy dni wcześniej w Toruniu wyszła nam ze spotkania cała, z trudem umówiona grupa współpracowników Amwaya. Jeśli nam teraz pan Jacek wstanie i wyjdzie, będzie kłopot.

Państwo są ze mną

Współpracownikom z Torunia nie spodobały się pytania, mimo że zdążyliśmy zadać tylko jedno: - Co państwo robili przed Amwayem?

Pani Beata, aplajnerka (czyli osoba starsza amwayowskim stopniem i stażem), odpowiedziała: - Zanim zaczęłam współpracę z firmą, byłam osobą finansowo zależną, o ograniczonym czasie i ograniczonych możliwościach finansowych.

Pani Małgorzata, dałnlajnerka (młodsza i stażem, i wiekiem, poza tym prześliczna), odpowiedziała: - Byłam kelnerką w restauracji Pałacyk, kiedy moja chrzestna zdradziła mi zasadę, że w dzisiejszych czasach ludzie do 15 zarabiają na chlebek, a po 15 - na szyneczkę. Wtedy...

Zanim piękniejsza z pań zdążyła dokończyć drugie zdanie i zanim dowiedzieliśmy się, co robił przed Amwayem trzeci członek grupy (mąż pani Małgorzaty), aplajnerka przerwała spotkanie: - Jak chcecie mieć dobry artykuł, to dam wam telefon naszego PR-owca.

- My chcemy rozmawiać z wami.

- Ale my już nie chcemy.

- Czymś państwa uraziliśmy?

- Skądże.

- To może jednak porozmawiajmy, skoro już poświęciliście cenny czas i przyszliście...

- My mamy mnóstwo czasu. To jedna z zalet tej pracy.

- A inne zalety?

- Proszę zanotować telefon do działu PR.

- To może pani już wyjdzie, a my porozmawiamy z panią Małgorzatą i z panem.

- Państwo wychodzą ze mną.

Była kelnerka i małżonek, nieco skonfundowani, potwierdzają: - Wychodzimy. Proszę nas zrozumieć...

Zabrałeś nas do Diamentu, tatusiu

Napięcie między mediami a firmą Amway Polska trwa od 1997 r., gdy łódzki dokumentalista Henryk Dederko nakręcił swojego legendarnego półkownika "Witajcie w życiu". Pokazał kontrowersyjne metody rekrutacji (według amwayowskiego słownika "sponsorowania") nowych sprzedawców. Sfilmował szkolenia motywacyjne - słynne msze Amwaya połączone z ekstatycznym klaskaniem i obściskiwaniem się podnieconych ludzi. Wszystko poprzeplatał inscenizowanymi obrazami: człowiek kuli się w ciemnym kącie, szczury biegną donikąd, królik z elektrodami w głowie drży, mężczyźni z pochodniami idą przez noc w rytmie bębna albo rozbijają młotami budziki.

Jeśli można się do czegoś przyczepić, to chyba tylko do tych wstawek. Reszta w 2009 r. już nie szokuje. Nie takimi metodami budowaliśmy kapitalizm. W przypadku "Witajcie w życiu" obie strony się jednak zaparły i procesy między twórcą filmu a osobami związanymi z Amwayem trwają nieprzerwanie 12. rok. Ostatnia rozprawa odbyła się w październiku br. W tym samym miesiącu - i w związku z procesami - obraz Dederki wypadł z programu Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego. Kolejna blokada tylko wzmogła sławę dokumentu. Z serwisu internetowego YouTube ściągnęło go do dzisiaj 160 tys. osób.

Mało kto wie, że Dederko postanowił nakręcić film po przeczytaniu zamieszczonego w "Gazecie Wyborczej" reportażu autorstwa Mariusza Szczygła pt. "Zabierz nas do Diamentu". W tekście sprzed 13 lat jest scena, gdy młoda dystrybutorka z Łodzi słucha kasety szkoleniowej. Głos z taśmy pyta: "Czy wiesz, jak dobrze być Diamentem?!". I odpowiada: "To jest tego warte, usłyszeć swoje dzieci mówiące: Tatusiu, ty jesteś Diamentem, prawda, tatusiu? Powiedziałeś, że będziesz Diamentem, prawda? I zabrałeś nas do Diamentu! I żona patrzy ci prosto w twarz, i ma łzy w oczach, i mówi: Kochanie, dziękuję ci, że jesteśmy Diamentami! I ja sobie myślę: Boże, czy to prawda?! Jestem... Diamentem! ".

Kiedy Szczygieł pisał swój reportaż, musiał cytować Amerykanina, bo w Polsce mało było diamentów, czyli sprzedawców, którzy razem z wprowadzonymi (sponsorowanymi) przez siebie ludźmi osiągają miesięczny obrót równy obecnym

300 tys. złotych (warunek nie jedyny, ale konieczny). Dziś tacy ludzie już są. Według naszych informacji - tylko pięć osób w kraju. To kolejny powód, dla którego siedzimy grzecznie przed Jackiem Tarasem.

Wzrost udziału w zysku

- Oglądał pan film Henryka Dederki? - pytamy.

- Oglądałem. Żadnego wrażenia na mnie nie zrobił. Osobiście uważam, że moi ludzie powinni go obejrzeć, aby się przekonać, że nic tam nie ma.

- To może im pan zorganizuje pokaz?

- Niestety, tego filmu, o ile mi wiadomo, nie wolno pokazywać publicznie. Zakaz sądu.

- Kogo ma pan na myśli, mówiąc "moi ludzie"?

- Współpracowników.

- Czyli pańską własną sieć - tak? Tych, których pan zasponsorował i którzy - sponsorując następnych - uczynili pana diamentem...

- Nie chciałbym, abyście panowie pisali, że ktokolwiek mnie czymkolwiek uczynił. Mój sukces jest efektem mojej pracy.

Współpracownicy pana Jacka (i wszyscy inni w Amwayu) dzielą się na dwie grupy. Na tych, którzy tylko kupują produkty, i na tych, którzy wciągają kolejnych dystrybutorów. Ci drudzy są cenniejsi. Wyobraź sobie, czytelniku, że namówiłeś (zasponsorowałeś) siedem osób, a każda z nich namówiła siedem kolejnych. Tych 56 (7 plus 49) znowu namówiło po siedem osób. Każdy z 448 ludzi (tyle ich już się zrobiło) zamówi w amwayowskiej hurtowni towar za tysiąc złotych - po to, by sprzedawać go znajomym.

I jesteś diamentem!!

To znaczy, że należy ci się około 20 proc. wartości sprzedaży. Piszemy "około", bo dokładne wyliczenia - robione w amwayowskim systemie punktów przeliczeniowych - są tak skomplikowane, że sobie je tu darujemy. Nie odpowiemy też na pytanie o liczbę ludzkich pięter, jakie ma pod sobą diament. Może ich być dziesięć, mogą być dwa. Ważna jest tylko wielkość sprzedaży grupy.

Człowiek w akcie sprzedaży

Jeśli nie uda ci się, czytelniku, podróż do diamentu, możesz poprzestać na mniejszym sukcesie: zostać dystrybutorem srebrnym, złotym, platynowym, perłowym, szafirowym itd. Im większa twoja sieć, im cenniejszy twój tytuł, tym większy jest twój procent od coraz większych obrotów. Zarobki sprzedawców Amwaya rosną więc wykładniczo. Dederko twierdzi w filmie, że 0,2 proc. najdroższych dystrybutorów sieci zgarnia 95 proc. zysków.

- Ale pracować muszą i ci na dole, i na górze - opowiada Marek Pawłowski, sześć lat w Amwayu, dziś właściciel firmy coachingowej z Torunia. - Aplajn musi zasuwać nawet lepiej niż jego dałnlajni. Musi tworzyć nowe struktury, bo im bardziej go sprawni dałnlajni doganiają, tym mniej pieniędzy zostaje dla niego.

Pawłowski rysuje nam schemat sprzedaży na kartce, potem na drugiej i trzeciej. Naczelna zasada brzmi: człowiek w sprzedaży utrzymuje się z różnicy między tym procentem, jaki Amway przyznaje jemu, a tym, jaki dostają ludzie pod nim.

W największym skrócie wygląda to tak:

* jeśli jesteś, czytelniku, aplajnem-diamentem dla 300 niewiele sprzedających dałnlajnów, a wasz wspólny obrót wynosi 300 tys. miesięcznie, twój zysk z miesiąca mieścić się może między 50 a 60 tys.;

* jeśli jesteś tym samym aplajnem dla dwóch "grubych" dałnlajnów, którzy zrobili ten sam co poprzednio, 300-tys. obrót (ale tylko we dwóch), twój zysk wyniesie - w najlepszym wypadku - kilka tysięcy.

Dlatego aplajn musi wciąż werbować nowych drobnych sprzedawców, bo to głównie na nich, a nie na "grubasach", zarabia.

- A oni się ciągle wykruszają, znikają... - opowiada Krzysztof Szmit, przez osiem lat dystrybutor, dzisiaj przedsiębiorca. - Komuś sprzedaż nie idzie, ktoś nagle zachorował, ktoś rezygnuje, bo dostał lepiej płatną pracę. Dla większości ludzi w Polsce Amway jest drugim, obok etatu, albo i trzecim zajęciem. Kiedy człowiek dorabia sobie po trzy, cztery stówy - co to za współpracownik? Dziś jest, jutro pyk! - jak bańka mydlana. Twój łańcuch sprzedawców się przerywa. Potem jeszcze ktoś nie przyjdzie na spotkanie i po miesiącu nic już nie masz. A zakładałeś sieć dwa lata... Dlatego aplajn, żeby uniknąć katastrofy, musi doglądać stada, motywować do pracy, całą dobę jest pod komórką.

- To kto w Amwayu leży sobie na Hawajach? Przecież importowane z USA amwayowskie pożegnanie brzmi: "Do zobaczenie na plażach świata".

- Leżą ci, którzy stworzyli potężne sieci. Grupa, na szczycie której wygodnie siadasz, powstaje dopiero wtedy, gdy twoi dałnlajni sami mają już tylu ludzi pod sobą, że zgarniają, powiedzmy, po 10-15 tys. złotych w miesiącu. Z takich pieniędzy już nikt rozsądny nie rezygnuje. Na taki stan się chucha i dmucha. Bo skoro twoja siódemka czy dwunastka, czy ilu ich masz, sama się stara i nie obniża poziomu sprzedaży, to ty faktycznie możesz tylko od czasu do czasu zrobić im jakieś szkolenie, a potem leżeć.

- Dużo się pan wyleguje na słońcu? - pytamy Jacka Tarasa.

- Pracuję czasem kilka godzin w tygodniu, czasem kilkadziesiąt - odpowiada diament i zamawia owocową herbatę. - Na brak wolnego czasu nie narzekam. Byłem w Kalifornii na premierze iPhone'a, poleciałem na koncert Tiny Turner, odwiedziłem targi aut we Frankfurcie. Niedługo lecę z córką na Karaiby. Chcę jej pokazać, gdzie urzędował kapitan Jack Sparrow, bo mała bardzo polubiła "Piratów z Karaibów".

- A gdy pan nigdzie nie lata?

- Jem z córką i synem lunche, chodzę na wywiadówki, pomagam swojej mamie i siostrze inwalidce. Kolekcjonuję sztukę, sponsoruję młodych artystów. Moja żona, piękna i mądra, dba o siebie, ma ogromną wiedzę w dziedzinie zdrowego odżywiania się i wyglądu. Nasze życie jest fantastyczne.

Słowa "fantastycznie" Jacek Taras użyje 21 razy w trakcie dwugodzinnej rozmowy.

Kto się boi kierownika - świata nie zmieni

- Jak by pan siebie określił?

Gdy kelner stawia przed naszym rozmówcą herbaciany dzbanek, Taras zapala cienkiego, zielonego papierosa i odpowiada: - Jestem mentorem wolnej przedsiębiorczości.

- To proszę powiedzieć, jak pan nim został.

- W 1985 roku wyjechałem, jako student Politechniki Wrocławskiej, do Anglii, do krewnych. Postanowiłem zostać na Zachodzie i aby zrobić to legalnie, zapisałem się do college'u. Oczywiście równolegle musiałem pracować. Byłem kierowcą, udzielałem korepetycji dzieciom w domach starej emigracji, imałem się różnych zajęć. Nie ukrywam, byłem oczarowany Anglią.

- Kolorowymi wystawami sklepów?

- Przede wszystkim wolnością słowa, przemieszczania się, swobodą uprawiania biznesu, etyką międzyludzką. Światem, w którym dane słowo ma moc aktu notarialnego. Zrobiłem dyplom inżyniera mechanika, dołączyła do mnie moja obecna żona i razem wyemigrowaliśmy do Kanady.

- Poprosiliście o azyl?

- Nie. Polecieliśmy tam jako tzw. nowi osiedleńcy.

- Dlaczego tam?

- Ludzie ze starej emigracji, a z wieloma się zaprzyjaźniłem, poradzili nam obojgu: jeśli szukacie dobrego życia, to tylko Kanada. I to się sprawdziło.

- A w Kanadzie...

- ...różne rzeczy robiłem. Pracowałem nawet w gazecie, odbierałem telefony w dziale łączności z czytelnikami. Dobra znajomość angielskiego pozwoliła nam uniknąć polskiego getta, nie daliśmy się temu przysypać.

- Pierwszy kontakt z Amwayem...

- ...w 1989 roku. Polak, raczej dalszy znajomy, nawet nie kolega, zaprosił mnie na spotkanie w mieszkaniu. Cztery, pięć osób, rozmowa po polsku. Przedstawili mi propozycję.

- Zasponsorowania?

- To byli ciekawi ludzie: otwarci, życzliwi, zupełnie różni od większości polskich imigrantów. Bo to jest tak: 85 proc. ludzi na świecie żyje w stanie zależności od kogoś, większość dlatego, że im z tym dobrze. Chcieliby więcej mieć, ciekawiej żyć, ale nie są gotowi zmienić ani siebie, ani swego postępowania. Targa nimi strach przed rozpoczęciem życia na własny rachunek. Strach, że już nie będzie pod stopami siatki ratunkowej.

- A ci ze spotkania byli tymi lepszymi 15 procentami?

- Byli inni. I to od razu zauważyłem, choć jeszcze nie umiałem tego nazwać. Nie wiedziałem, w czym rzecz. Też miałem swój kokon lęków. Ale, po pierwsze, dostrzegłem, po drugie, postanowiłem zmienić, po trzecie, zacząłem zmieniać. Zacząłem stawać się otwartym człowiekiem.

- Otwartym na co?

- Na zmiany w sobie i wokół siebie, na ludzi, także na ryzyko. Zrozumiałem, że jeśli chcę mieć luz w przyszłości, to najpierw muszę zrezygnować z tego pozornego luzu, który mam teraz. Z leniwie spędzanych popołudni, ze stałej pracy. Jest takie powiedzenie: żeby mieć coś, czego ludzie nie mają, musisz zrobić coś, czego ludzie nie robią. Ja zacząłem propagować naokoło fantastyczny pomysł na życie.

- Zaczął pan sprzedawać szampony i witaminy...

- A gdzież tam! Kompletnie nie mam takich zdolności. Nie nadaję się do handlu. Nie umiałbym sprzedać nawet najlepszego szamponu świata. Od sprzedaży jest akwizytor. On musi sprzedawać, aby żyć. Ja nie. Ja się dałem się wciągnąć idei wolnej przedsiębiorczości i postanowiłem przekazywać ją dalej.

- Po to, żeby wciągać innych i na tym zarabiać.

- Oczywiście. A co w tym złego?

- To właśnie zarzuca się Amwayowi. Że próbuje tworzyć nowego człowieka, aby go wykorzystywać.

- Nie zgadzam się. Faktem jest, że kreujemy nowy pogląd na przedsiębiorczość, ale to przecież fantastycznie! Szczególnie w Polsce, gdzie zaradność nie należy, niestety, do najbardziej cenionych cech. My ciągle walczymy, giniemy za Ojczyznę, wznosimy modły albo coś obalamy. Ja jestem oczywiście człowiekiem wierzącym i polskim patriotą, ale mówię ludziom: w pierwszej kolejności powalczmy o wolność w swoim życiu. Bo tylko człowiek wewnętrznie wolny może uwalniać innych. Ten, kto się boi swego pana kierownika, świata nie zmieni.

- Jednak przyzna pan, że większość Polaków na hasło "Amway" reaguje inaczej, niżby sobie tego firma życzyła. Dlaczego?

- Jest, faktycznie, kwestia polskiej zazdrości - Jan Paweł II o tym mówił. Sąsiad ma lepszy samochód, lepszy dom, lepszą łódź. Co sobie o nim nierzadko myślimy? Kradnie albo ma układy. Zwróćcie uwagę, że system stworzony przez Amwaya jest inny, jest przejrzysty. Ty też możesz mieć taki dom, jeśli będziesz sprzedawał tyle, co tamten sąsiad. Nie koncentruj swojej energii na zazdrości. Obróć ją w czyn.

Z Polakami pracuje się koszmarnie

"Obudź w sobie olbrzyma" - to tytuł słynnej - głównie w USA - książki Anthony'ego Robbinsa, najpopularniejszego amerykańskiego doradcy życiowego. Robbins doradzał m.in. Billowi Clintonowi, Ronaldowi Reaganowi i Arnoldowi Schwarzeneggerowi. Jego organizowane na całym świecie seminaria słyną m.in. z tego, że po ich wysłuchaniu klienci - dyrektorzy i prezesi firm z całego świata - przechodzą boso przez rozżarzone węgle. To pomaga im uwierzyć, że niemożliwe jest możliwe.

Robbins uczy, co jeść i w jakiej kolejności, jak organizować sobie dzień, jakich słów używać, jakich unikać. Jacek Taras był na seminariach Robbinsa i paru kolejnych "olbrzymów". Ich recepty od 18 lat aplikuje swoim dałnlajnom w Kanadzie i w Polsce.

- Przyleciałem, a właściwie przyjechałem do Wrocławia samochodem z Frankfurtu, bo tu nie było jeszcze porządnego lotniska. Był rok 1992. Zobaczyłem te wszystkie kioski, sklepiczki, szczęki, warsztaty, pomyślałem: to jest fantastyczne! Taka energia! Trzeba to wykorzystać.

- Zaczął pan tworzyć polską sieć.

- Zacząłem przedstawiać Polakom wizję rozwoju wolnej przedsiębiorczości.

- Poszło łatwiej niż w Kanadzie?

- Wolałbym nie porównywać - Taras pociąga łyk herbaty i zapala papierosa.

Z dalszej rozmowy wnioskujemy, że jednak za oceanem sponsoruje się ludzi łatwiej, bo do dziś kanadyjskie i amerykańskie sieci naszego rozmówcy są większe od polskich, i to właśnie tam pan Jacek wyrobił sobie status diamentu - nawet podwójnego! W Polsce jest "tylko" szafirem. Ale nie zamierza narzekać.

- A ja się nie będę szczypać i mówię wprost: z Polakami pracuje się koszmarnie - wzdycha Marek Pawłowski, były dystrybutor z Torunia. - Na samo hasło "Amway" 99 na 100 znajomych odkłada telefon. To dlatego w tym biznesie mogą pracować wyłącznie entuzjaści, fanatycy, charyzmatycy albo ludzie o jakiejś specjalnej konstrukcji.

- A pozostali?

- Pozostałych aplajni uczą takiej sztuczki: dzwonię do kogoś, kogo chcę namówić, i proponuję spotkanie połączone z ofertą wspólnego interesu. On na to: "Przypadkiem nie chodzi o Amway?". Ja wtedy: "A coś słyszałeś o Amwayu?". I zależnie od tego, co on dalej powie, toczy się kilka wariantów rozmowy. Niebezpieczeństwo odłożenia telefonu na samo hasło "Amway" jest zażegnane.

- Na jaki procent ludzi to działa?

- Na prawie wszystkich, jeśli chodzi o samo nawiązanie rozmowy. Ale to nie znaczy, że dialog zakończy się umówieniem spotkania, a spotkanie - podjęciem współpracy. A już na pewno nic nie gwarantuje, że ta współpraca będzie trwała i że będą zyski.

- Czyli to strasznie ciężka orka...

- Oczywiście. Najtrudniejsza jest praca z ludźmi. Ja wymiękłem. Zabrakło siły albo entuzjazmu.

Gdy powinie się noga

Na stronie www.kafeteria.pl swoją przygodę z koncernem opisuje była sprzedawczyni o nicku hexi_aventura:

"Jestem zarejestrowaną osobą w tej firmie, ale już niebiorącą udziału w budowie biznesu, ponieważ dla mnie ta firma posiada więcej wad niż plusów. Jest mowa o tym, że nie trzeba sprzedawać/kupować produktów, by się wybić. Wystarczy wprowadzać nowych ludzi. Więc pytanie: gdyby nikt z amwayowców nic nie kupował, tylko budował biznes (wprowadzał ludzi), to z czego dostałby pieniądze?

Amwayowiec powie w obronie, że TY nie musisz nic kupować, a buduj biznes, to będzie zarobek. OK, tylko że musisz znaleźć wtedy osoby, które wejdą do biznesu, kupią lub zamówią te produkty, bo inaczej nadal nie masz nic - tego nie mówią na spotkaniach wprost. Więc szukasz tych kupujących i umawiając się na spotkanie »15-minutowe «, tracisz przynajmniej dwie godziny.

Państwo, którzy mi przedstawiali Amwaya, są małżeństwem. Ale jeśli ja pójdę do Amwaya i nie ma mnie całymi dniami w domu - lub ciągle sprowadzam do niego ludzi na spotkania - to wątpię, czy drugiej połówce będzie się to podobało, że nie ma w domu prywatności, żony czy męża. Wyobraźcie sobie sytuację, do której sama doszłam: po paru latach w Amwayu tracicie męża lub żonę. Coraz rzadziej się widzieliśmy, ciągle mnie nie było w domu, bo seminarium, a widział, jaka szczęśliwa wracałam z tych spotkań, więc pomyślał: pewnie są tam ludzie, z którymi ona czuje się dobrze, a ja siedzę tu samotnie w czterech ścianach. Z pracy nie zrezygnuję, bo ktoś musi płacić rachunki za dom. Końcowy efekt - rozwód (...).

Kuzyn zaszedł bardzo wysoko w Amwayu, ale przez to odeszła żona z dwójką małych dzieci. On nadal ma pieniądze, które już nie dają mu szczęścia i, jak powiedział, nie są mu nawet potrzebne.

Firma to NIE JEST RODZINA, która ci pomoże, gdy powinie się noga".

Amway człowieka podnosi

- Żadna firma to nie rodzina i ten, kto o tym pamięta, nie ma powodów do rozczarowań - Krzysztof Szmit, który w Amwayu spędził prawie dekadę, nie żałuje ani przepracowanych lat, ani odejścia. Przed Amwayem produkował przetworniki PAL-SECAM, które umożliwiały podłączanie sprowadzanych z Niemiec wideoodtwarzaczy do starych polskich telewizorów. Po Amwayu jest producentem filmowym, prócz tego para się fotografią artystyczną.

- Wiele się od Amwaya nauczyłem - mówi. - Potrafię przekonać rozmówcę, potrafię pokierować dyskusją w danym kierunku. Umiem negocjować, postawić sobie konkretne cele do wykonania w zadanym czasie. Dziś tego wszystkiego uczą ludzi - i to za ciężkie pieniądze - różni

coache i psychologowie biznesu, mnie tego nauczyli za darmo moi aplajni. Jeszcze, powiem wam, jedno, co mi zostało - to umiłowanie do amwayowskich produktów. Już ich nie promuję, ale sam będę używał do końca życia. Polski płyn do naczyń jest drogi i śmierdzi. Amwayowski koncentrat Dish Drops kosztuje te dwadzieścia parę złotych, ale starcza na rok. I jeszcze każdą rzecz możesz Amwayowi zwrócić, gdy jesteś niezadowolony. Nawet po zużyciu 30 proc. opakowania. Amerykański obyczaj.

- Zaraz nam pan coś sprzeda.

- Ha, ha! Nie mam już licencji na sprzedawanie, a poza tym teraz wreszcie robię filmy i chcę, aby tak zostało. Ale bez Amwaya bym nie filmował, byłbym może rzemieślnikiem, może pracownikiem etatowym, który sobie po godzinach zrobi parę zdjęć, jak nikt nie widzi. Trzeba w Amwayu docenić, że on jednak człowieka wybudza z letargu i jakoś podnosi.

Kto chce - niech korzysta

Jacek Taras ujmuje to - jak zwykle - po swojemu: - Amway uświadamia człowiekowi, że może zmienić życie na lepsze, zmieniając siebie. Zrozumieć tę prostą zależność to mieć połowę sukcesu.

- A cały sukces?

- Mnie się udało dlatego, że rozmawiając z ludźmi, mówię tylko prawdę i zawsze jestem sobą. Nikogo do niczego nie przymuszam. Przecież także panów nie namawiam - prawda? A mógłbym, bo widzę po was, że macie swoich szefów i musicie przychodzić do pracy na określona godzinę. Ale od przekonywania czy namawiania wolę dawanie przykładu. Do tego oferuję darmowe know-how. Kto chce, niech korzysta. Zastanówcie się, co chcecie w życiu robić.

http://wyborcza.pl/1,76842,7269743,Herbatka_z_diamentem.html?as=6&ias=6&startsz=x

Kevin Carter

W 1993 roku Kevin Carter wraz z Silvą pojechali do Sudanu, aby fotografować ofiary klęski głodu. Od razu po wylądowaniu zabrali się za robienie zdjęć. Kevin szukając ulgi od widoku setek umierających ludzi, wybrał się w głąb buszu, nagle zauważył chudziutką dziewczynkę starającą się dotrzeć do punktu, w którym rozdawano żywność. Gdy dziewczynka zatrzymała się aby odpocząć, Carter zaczął robić jej zdjęcia. W tym momencie tuż obok dziecka wylądował tłusty sęp. Nie chcąc spłoszyć ptaka, fotograf w bezruchu fotografował scenę i czekał, aż sęp rozłoży skrzydła. Nie doczekał się.

Niedługo po tym zdjęcie trafiło na pierwszą stronę "New York Timesa". Reakcja czytelników była olbrzymia. W redakcji urywały się telefony od ludzi zainteresowanych dalszym losem dziewczynki. W końcu wydawca opublikował notkę na ten temat – udało jej się uciec od drapieżnika, ale nie wiadomo, czy dotarła do celu. Zdjęcie zyskało rangę symbolu konfliktu w Sudanie. Carter wyznał w jednym z wywiadów, że po zrobieniu zdjęcia usiadł pod drzewem i długo płakał. Wiele razy pytano go, czy dziewczynka przeżyła i dlaczego jej nie pomógł. Niektórzy krytykowali reportera za bierność w tak dramatycznej sytuacji. Nawet jego przyjaciele zastanawiali się nad etyczną stroną takiego postępowania. Obrońcy zachowania Cartera tłumaczyli, że on tylko zrobił zdjęcie jednego z tysiąca umierających dzieci. Zamieszczenie go na okładce dziennika wywołało masową reakcję społeczną i zbiórkę pieniędzy na pomoc żywnościową dla krajów takich jak Sudan.

Rok po tym do Cartera zadzwoniła Nancy Buirski, wydawca "New York Timesa" z informacją, że został laureatem Nagrody Pulitzera. Radość uhonorowanego gaśnie klika dni później, gdy dosięga go wiadomość o śmierci Kena, który wraz z resztą Bang Bang Clubu wyjechał śledzić konflikt w Takozie. Podczas zamieszek Oosterbroek i Marinovich znaleźli się na linii ognia i zostali postrzeleni. Oosterbroek zmarł wskutek ran, najprawdopodobniej zginął od zabłąkanej kuli wystrzelonej przez żołnierza sił pokojowych. Carter uważał, że to on powinien zginąć od kuli. Pogrążał się w rozpaczy, coraz częściej wspominał o samobójstwie. Ostatnią osobą, która rozmawiała z Carterem była wdowa po Oosterbroeku. Znaleziono go 27 lipca 1994 roku w samochodzie zaparkowanym w miejscu, gdzie często bawił się jako dziecko. Zmarł wskutek zatrucia tlenkiem węgla. Miał 33 lata.

W liście pożegnalnym napisał - Jestem załamany. Bez telefonu, bez pieniędzy na czynsz i na pomoc dzieciom. Prześladują mnie żywe obrazy zabitych i cierpiących, widok ciał, egzekucji, rannych dzieci. Odszedłem i jeśli będę miał szczęście, dołączę do Kena.

http://pl.wikipedia.org/wiki/Kevin_Carter

słynne zdjęcie-



http://fotografov.net/wp-content/uploads/2009/06/sudan-kevin-carter.jpg

wtorek, 17 listopada 2009

Wielki intweres pod Bałtykiem

Wielki interes pod Bałtykiem
Andrzej Kublik
2009-11-16, ostatnia aktualizacja 2009-11-16 10:40

Budowa gazociągu Nord Stream, który przez Bałtyk połączy Rosję z Niemcami, ma kosztować 7,4 mld euro. Do kogo popłyną te pieniądze?

- Wydaje się, że budowa gazociągu Nord Stream jest już zatwierdzona - powiedział w piątek ambasador Richard Morningstar, specjalny przedstawiciel Departamentu Stanu USA ds. energii w Europie i Azji. W ten sposób ocenił konsekwencje decyzji rządów Szwecji i Finlandii, które na początku listopada zgodziły się, aby Nord Stream ułożył gazociąg na terenach wyłącznych stref ekonomicznych tych państw na Bałtyku. Pod koniec października taką zgodę dała Nord Streamowi także Dania.

Inwestycja ma ruszyć w kwietniu przyszłego roku. A już w połowie października na składach zgromadzono jedną trzecią rur gotowych do ułożenia pierwszej nitki gazociągu.

Spółka Nord Stream, która planuje budowę tej rury, jest zarejestrowana w szwajcarskim raju podatkowym w mieście Zug. Kontrolny pakiet 51 proc. akcji Nord Streamu należy do Gazpromu, po 20 proc. mają niemieckie koncerny - energetyczny E.ON i chemiczny BASF, które zakładały z Rosjanami szwajcarską spółkę i miały początkowo po 24,5 proc. Ale potem Gazprom uzgodnił z holenderską firmą gazociągową Gasunie, że z puli niemieckich koncernów dostanie ona 9 proc. Nord Streamu. Podobną transakcję Gazprom negocjuje z francuskim koncernem energetycznym GDF Suez, który z puli niemieckich koncernów ma także dostać 9 proc. akcji konsorcjum.

Koszty pod wodą

Sama budowa gazociągu o długości 1 tys. 223 km - najdłuższej podmorskiej rury na świecie - jest wielkim interesem. System Nord Stream ma się składać z dwóch nitek, a każda będzie transportować po 27,5 mld m sześc. gazu - o jedną piątą mniej niż gazociąg jamalski przez Polskę. Budowa tranzytowej rury przez Polskę kosztowała ok. 1,3 mld euro.

Natomiast koszty ułożenia swoich rur przez Bałtyk konsorcjum szacuje na 7,4 mld euro. Z tego 100 mln euro poszło już na badania trasy przyszłego gazociągu i przygotowanie dokumentacji środowiskowej do uzyskania zezwoleń na inwestycję. Większość tych prac wykonała duńska firma Ramboll, a także brytyjska ERM i norweska DNV. Sam gazociąg zaprojektowała włoska firma Snamprogetti, która nie ujawniła wartości zlecenia.

Najbardziej zaawansowana jest budowa pierwszej nitki Nord Streamu. Za ponad 1 mld euro ułoży ją włoska firma Saipem (kontrolowana przez włoski państwowy koncern Eni). Wykorzysta w tym celu 100 tys. rur. Trzy czwarte z nich za ponad 1 mld euro ze swojej huty w zagłębiu Ruhry dostarczy niemiecki koncern Europipe. Resztę wyprodukuje rosyjski kombinat OMK.

Przed ułożeniem rury są pokrywane warstwą ochroną ze specjalnego betonu. Kontrakt na te prace za 650 mln euro dostała francuska firma EUPEC. Za 100 mln euro wybudowała już ona na niemieckiej wyspie Rugia i w fińskim porcie Kotka zakłady, w których 390 robotników przygotowuje rury dowożone kolejami. Korzystają z materiałów z Niemiec, ze Szwecji, z Belgii, Holandii, Francji i Włoch. Potem gotowe rury armatorzy ze Szwecji i z Norwegii rozwożą do składów w fińskich i szwedzkich portach.

Koszty na lądzie

W jaki sposób przepchnąć gaz tak długą rurą? Na rosyjskim brzegu w mieście Wyborg powstanie gigantyczna tłocznia gazu - należąca wyłącznie do Gazpromu. Rosyjski koncern zamówił już od brytyjskiej firmy Rolls-Royce zespół turbin wykonanych z przerobionych silników lotniczych, które napędzają np. samoloty Airbus. Oficjalnie wartości tego zlecenie nie ujawniono, nieoficjalnie szacuje się je na 700 mln euro. Sprężarki gazu do tłoczni w Wyborgu za 108 mln dol. wyprodukuje amerykański koncern Dresser-Rand. A włoska firma Siirtec Nigi w tłoczni gazu do Nord Streamu wybuduje największą na świecie instalację osuszania gazu. Wartości tego kontraktu i tego, ile w sumie będzie kosztować ta tłocznia gigant, Gazprom nie ujawnił. Na ponad 3 mld euro rosyjski koncern szacował za to budowę w Rosji rur, które doprowadzą gaz z syberyjskich złóż do Wyborga.

Gaz dostarczony przez Nord Stream przez Bałtyk do Niemiec popłynie dwiema odnogami na lądzie. Zbuduje je konsorcjum niemieckich firm Wingas i E.ON. Pierwsza odnoga o nazwie OPAL i długości 470 km zostanie poprowadzona wzdłuż polskiej granicy do Czech. Stąd przez Czechy dalszą część tej rury o nazwie Gazela zbuduje czeska spółka niemieckiego koncernu RWE. OPAL ma kosztować 1 mld euro, a Gazela - 400 mln euro.

Druga lądowa odnoga Nord Streamu o nazwie NEL i długości 370 km zostanie skierowana na zachód, do sieci gazociągów łączących Niemcy, Holandię i Danię. Jej koszt szacuje się na 600 do 800 mln euro.

Z myślą o dostawach rosyjskiego gazu z Nord Streamu w Holandii koncern Taqa z Abu Zabi buduje za 800 mln euro gigantyczny magazyn gazu. Gazprom dołoży się do tej inwestycji, przekazując 4,6 mld m sześc. gazu (jedna trzecia zużycia Polski) na uruchomienie magazynu. Kolejny magazyn na gaz z Nord Streamu za 1 mld euro Rosjanie zamierzają zbudować w miasteczku Hinrichshagen w pobliżu niemieckiej końcówki bałtyckiej rury.



http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,7256125,Wielki_interes_pod_Baltykiem.html