czwartek, 17 grudnia 2009

Tajemnica planu Balcerowicza vol 1

Kto to jest ten Balcerowicz?
Aleksandra Klich
2009-12-16, ostatnia aktualizacja 2009-12-13 19:41

Reformy, które 20 lat temu zmieniły Polskę. Odcinek 1. Ludzie pytają, kiedy wreszcie będzie ten rząd. Mazowiecki nie może znaleźć kandydata na wicepremiera. Profesorowie Trzeciakowski, Józefiak odmawiają. To może Kuroń? Ktoś przytomnie zauważa: ależ on nie zna się na ekonomii! No to kto?! Gospodarka w ruinie, to ostatnia chwila na reformy

Nie twórzmy na siłę miejsc pracy w Polsce B, zlikwidujmy przywileje emerytalne, przyspieszmyprywatyzację - apeluje Balcerowicz. Co sądzisz o tym planie? listydogazety@gazeta.pl
Dziś o 11.00 w Sali Kolumnowej Sejmu odbędzie się też uroczystość z okazji XX rocznicy rozpoczęcia transformacji gospodarczej w Polsce z udziałem prof. Leszka Balcerowicza. Transmisja na żywo w serwisie www.wyborcza.biz

Siódma rano, 31 sierpnia 1989 r. Leszek Balcerowicz wrócił z działki, rodzina pakuje już walizki, za pięć dni lecą do Anglii. Politechnika w North Stafford-shire czeka na nowego wykładowcę ekonomii z Polski.

Dzwoni telefon. Waldemar Kuczyński, przyjaciel i doradca Tadeusza Mazowieckiego, nowego premiera, prosi Balcerowicza pilnie do swojego mieszkania przy Czerniakowskiej w Warszawie.

Wypala: - Leszek, masz ofertę bycia ministrem finansów i wicepremierem rządu.

Balcerowicza zatyka: - Nie wchodzi w grę.

Ma rzucić pracę naukową? Zrezygnować ze stypendium, zawieść Anglików? A żona? Ewa tak się cieszy na wyjazd!

Komunistyczny nierząd

Pół roku wcześniej, gdy w Warszawie zaczynają się obrady Okrągłego Stołu, Balcerowicz - ekonomista, adiunkt Szkoły Głównej Planowania i Statystyki po stażach w Sussex i Marburgu - kończy habilitację "Systemy gospodarcze. Elementy analizy porównawczej".

Koledzy mówią o nim: mózgowiec, potwornie uparty. Ambitny, żadnych kompleksów chłopaka z prowincjonalnego Torunia, z którego pochodzi.

Z drugą żoną Ewą i dwójką małych dzieci mieszka na 53 m kw. na ósmym piętrze bloku na Bródnie. Tak jak inni rano staje w długiej kolejce po mleko w sklepie Społem. Bez gwarancji, że gdy dojdzie do lady, towar jeszcze będzie.

Kolejki są w całej Polsce. Po kurczaki, jajka, cukier. W domu towarowym w Rzepińsku wisi kartka: "Z powodu małej ilości towaru, a dużej ilości klientów zabrania się przynoszenia do sklepu i rozkładania taboretów i stołków turystycznych".

Mięso tylko na kartki, ale i tak nie da się go kupić. Na benzynę kartek już nie ma, sznur aut przed CPN-em liczy kilometr, dwa.

Komuniści nie panują już nad niczym. Kraj jest zrujnowany i potwornie zadłużony - na ponad 40 mld dol. To dwie trzecie rocznego dochodu narodowego (licząc po kursie oficjalnym, bo czarnorynkowy był kilkakrotnie wyższy).

To m.in. podwyżki cen w 1988 r. wywołały strajki. Hutę im. Lenina spacyfikowali zomowcy. Ale co dalej? Władza dochodzi do wniosku, że musi rozmawiać z opozycją, przerzucić na "Solidarność" część odpowiedzialności.

Zachodni dostatek w socjalizmie?

Poglądy gospodarcze dzielą działaczy "S": jedni są za wolnym rynkiem, jak liberałowie z Gdańska i Krakowa, inni wierzą w opiekuńcze państwo socjalne, jak Ryszard Bugaj.

Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki - "mózgi opozycji" - przez wiele lat łudzili się, że socjalizm można poprawić. Wystarczy oddać władzę nad zakładami samorządom pracowniczym. Nawet opublikowali te tezy w 1985 r. Publicysta Piotr Wierzbicki dziwił się: - To anachroniczny program. Nie da się żyć jednocześnie w zachodnim dostatku i w socjalizmie.

Ekonomista Witold Trzeciakowski tłumaczy Geremkowi: - Jesteśmy zacofani. Mamy niską wydajność, fatalną organizację pracy, przestarzałą infrastrukturę. Nie ma nawet sprawnej sieci telefonów! Trzeba zrobić szybką reformę, uwolnić rynek i prywatyzować gospodarkę.

- Trzeciakowski przekonywał mnie dwa lata. Przekonał - zwierzy się na początku lat 90. Geremek.

Leszek Balcerowicz, o pokolenie młodszy od prof. Trzeciakowskiego, też uważa, że socjalizmu nie da się naprawić.

Miał zaledwie 31 lat, gdy w 1978 r. skrzyknął kilku kolegów ekonomistów i - z ciekawości, traktując to jako hobby - stworzyli projekt przebudowy socjalistycznej gospodarki. Po latach powie: - Nikt z nas nie przypuszczał, że kiedyś się przyda.

Pomysł był taki: odebrać zakłady państwu, oddać samorządom pracowniczym i wprowadzić zasady wolnego rynku. Zakłady kierowałyby się rachunkiem ekonomicznym i ponosiłyby odpowiedzialność złych decyzji.

Zarabiaj na akcjach i CFD
Ponad 11500 akcji z 22 głównych światowych giełd. Wypróbuj wersję demo
pl.saxobank.com
Pioneer Pekao TFI
Poznaj bogatą ofertę funduszy inwestycyjnych Pioneer Pekao TFI!
www.pioneer.com.pl
Inwestowanie Bez Prowizji
Inwestuj w Akcje przez Fundusz. Bez Pośredników i Bez Kosztów!
www.UniFundusze.pl
Gazeta Biznes
- To był najlepszy i najbardziej radykalny projekt ze wszystkich, które widziałem - wspomina Waldemar Kuczyński. On sam, również ekonomista, już w 1981 r. w pierwszym numerze "Tygodnika Solidarność" redagowanym przez Tadeusza Mazowieckiego pisał, że Polska nie wyjdzie z kryzysu, jeśli związek będzie przeciwny reformom.

Balcerowicz do "S" nie należy, ale wiosną 1981 r. zostaje jej konsultantem. Gdy 13 grudnia generałowie wprowadzają stan wojenny, pryskają marzenia o naprawianiu gospodarki.

Z konferencji w Brukseli Balcerowicz przedostaje się do Polski przez Holandię. Taksówkarz na Dworcu Gdańskim patrzy na niego jak na wariata: - Komuniści zabijają górników. Pan oszalał, by teraz wracać do Polski!

W domu czeka żona i 1,5-roczny syn. - Nie mogłem nie wrócić - mówi.

17 grudnia oddaje legitymację partyjną.

Krowa o trzech rogach

Gdy w lutym 1989 r. działacze "Solidarności" siadają do Okrągłego Stołu z komunistami, walczą o legalizację związku, wolne wybory, dopuszczenie opozycji do mediów.

- Gospodarka? Nią mieli się zająć komuniści. My co najwyżej mieliśmy im patrzeć na ręce - wspomina Adam Michnik.

Po latach Jacek Kuroń skomentuje gorzko: - Wyeksploatowali gospodarkę do granic wytrzymałości, a jak się waliło, to zdecydowali się podzielić władzą.

Przy Okrągłym Stole ustalono, że gdy ceny będą rosły, pracodawcy będą musieli znacząco podnosić pensje. Czyli: indeksować.

Balcerowicz patrzy na negocjacje z boku, zimnym okiem naukowca. Indeksacja płac? Fatalny pomysł. Zamiast uśmierzyć ból wywołany inflacją, napędzi ją i doprowadzi do katastrofy.

Podobnie myśli Kuczyński, który obserwuje Okrągły Stół jeszcze z paryskiej emigracji (wróci do Polski w lipcu): - Kompletnie nierealistyczne ustalenia. Dziwactwo jak krowa o trzech rogach. Nie da się reformować zrujnowanej gospodarki, obiecując jednocześnie poprawę warunków życia.

Balcerowicz obłożony angielskimi książkami przygotowuje się do wykładów z ekonomii na Politechnice North Staffordshire. Spędza przy biurku dnie i noce.

Nie może przestać myśleć o tym, co dzieje się za oknem. Nowe czasy, może nowy ustrój. Najchętniej zostałby w kraju, ale nie może - miał być w Ang-lii już w zeszłym roku, przełożył wyjazd z powodu habilitacji.

Polacy bez skarpetek

1 marca rząd Mieczysława Rakowskiego - ostatnia komunistyczna ekipa, która próbowała naprawić gospodarkę w ramach socjalizmu - zezwala na handel walutami. W kolejkach do kantorów ludzie dowcipkują: "Czym różni się Polska od USA? Niczym. U nich jest 49 stanów, u nas 49 województw. Za złotówkę nie kupisz nic ani w USA, ani w Polsce. Za dolara - wszystko - i u nich, i u nas".

Od 1 sierpnia każdy, kto produkuje żywność, może żądać takiej ceny, jakiej zechce. Rakowski nie miał wyjścia, jego rząd nie był w stanie zapewnić ludziom produktów na kartki. W miesiąc ceny skaczą o 50 proc. Na rysunku Andrzeja Mleczki z lat 80. Wernyhora krzyczy: "Widzę, widzę... jaja po 150 zł za sztukę". W połowie 1989 r. jaja kosztują 280 zł. Cukier zdrożał ze 165 zł do 2850 zł!

W sklepach pusto. Rolnicy nie oddają tuczników, spodziewają się następnych podwyżek. Do punktów skupu zachodzą tylko po to, by sprawdzić aktualną cenę, potem jadą na targ.

Na warszawskim bazarze Różyckiego pod tablicą z napisem: "Zakaz handlu mięsem, drobiem, nabiałem, czosnkiem, grzybami, nasionami", kobiety z Mazowsza wyłuskują z kobiałek jajka po 500-600 zł sztuka. Kilogram cielęciny w aucie przed Pałacem Kultury kosztuje 10 tys. zł.

Chodzimy w rozczłapanych butach, a szewcy odsyłają klientów z kwitkiem, bo nigdzie nie mogą kupić gumy i kleju. Coraz częściej bez skarpetek - w sklepach bywają rzadko, a jeśli już - to wyłącznie elastyczne.

Choć towary drożeją, popyt nie spada - ludzi stać, by wszystko wykupić. Gdy rosną ceny, rosną też pensje. W trzech pierwszych kwartałach 1989 r. koszty utrzymania rosną ponaddwukrotnie, a płace prawie trzykrotnie!

Po Polsce krąży żart, że rząd Rakowskiego chciał gospodarkę przestawić z głowy na nogi, ale zdążył ją tylko położyć.

Dlaczego Gdula jest taki wesoły

4 czerwca ludzie "Solidarności" wygrywają częściowo wolne wybory. I wkrótce będą mieli kłopot: brać władzę czy nie.

Jeśli nie wezmą, to ludzie się wściekną. Nie po to głosowali na drużynę Wałęsy, żeby ci teraz uciekali przed odpowiedzialnością. Jeśli wezmą, to nadzieją się na pułapki zastawione przez komunistów.

"Wasz prezydent, nasz premier" - proponuje w "Gazecie" Adam Michnik.

Mazowiecki jest sceptyczny: - I co? Mamy tak po prostu wejść i rządzić. To niemożliwe - tak jego słowa zapamiętają znajomi.

Gdy jednak Czesław Kiszczak, były szef MSW, nie zdoła skompletować rządu, Wałęsa namawia Mazowieckiego, by został premierem. Ten się zgadza, ale zastrzega: - Panie Lechu, ale ja będę premierem rzeczywistym, nie malowanym.

24 sierpnia, gdy Mazowiecki zostaje formalnie desygnowany na szefa rządu, po sejmowym korytarzu przechadza się roześmiany Andrzej Gdula z PZPR. Widzi Jacka Kuronia, do niedawna opozycjonistę, teraz typowanego na ministra. Zagaduje: - Dziennikarze francuscy pytali mnie, dlaczego jestem taki wesoły, skoro właśnie oddaliśmy władzę. To ja im mówię: "Dlatego, że wiem, w jakim stanie im ten cały interes zostawiamy".

Kto odda biliony na stos?

Stefan Kisielewski, publicysta, kompozytor, z przekonań liberał, nie wierzy, że Mazowiecki poradzi sobie z gospodarką: "Jest zbyt łagodny, za bardzo przywiązany do modelu państwa opiekuńczego. Tu trzeba antysocjalistycznego dyktatora. Politycy parlamentarni są zbyt uzależnieni od opinii publicznej, a ta jest zsowietyzowana, odzwyczajona od jakiejkolwiek oddolnej inicjatywy gospodarczej. Ze społeczeństwa najemników zrobić społeczeństwo producentów można tylko odgórnie".

Co rujnuje polską gospodarkę? Inflacja. W sklepach jej znakiem są szaleńczo rosnące ceny. Dla ekonomistów to objaw groźnej choroby: silnego zachwiania równowagi między ilością pieniędzy na rynku a wielkością produkcji. Pieniędzy ciągle przybywa, a produkcja spowalnia, wydajność i organizacja pracy są kiepskie, brakuje surowców.

Państwo rozdaje pieniądze na prawo i lewo, choć w budżecie coraz większa dziura. Najprościej ją zatkać kredytem z Narodowego Banku Polskiego. Drukarnia wypluwa banknoty, na rynek wylewa się coraz więcej pieniędzy, a w kasie państwa brakuje dewiz. Polska bankrutuje.

Kuczyński mówi Mazowieckiemu: - Trzeba wyciągnąć ludziom z portfeli kilka bilionów złotych, zrobić stos przed Pałacem Kultury i podpalić. Tylko w taki sposób zlikwidujesz inflację.

Mazowiecki: - A przyzwolenie społeczne?

Kuczyński: - Ludzie wiedzą, że nie ma innego wyjścia.

- Mamy za dużo pieniędzy. Natychmiast trzeba obciąć dochody, a potem podkręcić produkcję - tłumaczy Danucie Zagrodzkiej, dziennikarce "Gazety". Przerażona Zagrodzka: - To my, społeczeństwo, ma oddać te biliony?

Cudotwórca z Boliwii

Gdy w drugiej połowie sierpnia Leszek Balcerowicz siedzi na działce daleko od Warszawy i pisze konspekty do wykładów w Anglii, do Polski przyjeżdża Jeffrey Sachs.

Obracaj akcjami z Saxo Bank!
Wypróbuj naszą platformę za darmo. Saxo Bank - więcej niż broker.
pl.saxobank.com
Pewność i bezpieczeństwo.
Telefon satelitarny daje możliwość pełnej komunikacji na całym świecie
www.ts2.pl/
Nie kupuj samochodu!
Specjalna oferta leasingowa w EFL na samochody osobowe i dostawcze.
WiecejPrzestrzeni.pl
Gazeta Biznes
Ściąga go Bronisław Geremek dzięki pomocy George'a Sorosa - finansisty i filantropa, życzliwego krajom, które chcą podźwignąć się z gospodarczej ruiny.

Absolwent Harvardu. Zaledwie 35--letni, ale już gwiazda. Z telewizyjnego ekranu spogląda na Polaków radosny brunet w dobrze skrojonym garniturze. Wysłannik z innego świata. Po sejmowych korytarzach niesie się wieść, że to geniusz. W Boliwii sprawił, że inflacja spadła z 40 do kilku procent. Nam też pomoże?

- Największą gałęzią waszego przemysłu jest stanie w kolejkach - mówi Sachs senatorom z komisji gospodarki.

Radzi szok: szybkie urealnienie cen, likwidację ulg, stabilizację kursu walut, otwarcie rynku dla inwestorów, również z zagranicy. - Jak zrobicie wrażenie na krajach Zachodu, dostaniecie pieniądze z instytucji międzynarodowych.

Parlamentarzyści OKP są zachwyceni, wśród nich Kuroń. Karol Modzelewski wspomni po latach, że "Jacka uwiódł spójny wykład Sachsa": "Mówił, że najpierw trzeba zbudować kapitalizm, a potem socjaldemokrację. I on, Kuroń, najpierw musi wybudować kapitalizm, żeby mogła powstać socjaldemokracja i aktywne, obywatelskie społeczeństwo, takie jak na Zachodzie".

Sachs zostaje doradcą zespołu ratowania gospodarki - grupy ekonomistów skupionej wokół Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, przewodził jej prof. Janusz Beksiak.

W gabinecie premiera Mazowieckiego Sachs jak karabin maszynowy wyrzuca z siebie pomysły. Mazowiecki milczy. - To była zła rozmowa - wspom-ni Kuczyński.

Mazowiecki chce być niezależny, nawet od przyjaciół z OKP. Szuka włas-nego Ludwiga Erharda, kogoś, kto w polskich warunkach powtórzyłby sukces reformatora niemieckiej gospodarki po II wojnie światowej, uważanego za twórcę "dobrobytu dla wszystkich". Rzutkiego człowieka, sapera, który rozbroi miny zastawione przez komunistów.

Jacek? Przecież nie zna ekonomii

Nikt się jednak nie pali. Odmawiają profesorowie ekonomii związani z opozycją: Trzeciakowski, potem Cezary Józefiak. Mogą doradzać, owszem, ale ministerstwo - nie, dziękujemy.

No to może Jacek Kuroń? Ma autorytet, dobierze sobie współpracowników i pójdzie jak czołg: - Nie! Przecież Jacek nie zna się na ekonomii - zauważa ktoś przytomnie.

Ciśnienie rośnie, ludzie pytają, kiedy wreszcie będzie ten rząd. Mazowiecki mówi do Kuczyńskiego: - Jak nikogo nie znajdziemy, to ty będziesz musiał to wziąć.

Kuczyński przerażony: - Ja się absolutnie nie nadaję. Nie dam rady.

Wie, co czeka ministra finansów: piekło podobne do tego, przez które przeszli ekonomiści próbujący naprawić gospodarki krajów Ameryki Południowej. Takich jak polskie - pogrążone w kryzysie, z hiperinflacją. Wszystkie programy wywracały się, bo rządy się cofały przed protestami umęczonych reformami ludzi.

W mieszkaniu w bloku przy Czerniakowskiej Kuczyński myśli, co zrobić, żeby nie zostać ministrem finansów. I nagle olśnienie. Przypomina sobie szczupłego bruneta w okularach. Balcerowicz. Leszek Balcerowicz.

Dzwoni do Mazowieckiego: - Uważam, Tadeusz, że niezły byłby Balcerowicz.

- A kto to jest ten Balcerowicz?

- Zdolny ekonomista. Bardzo dobry, sprawdzi się - przekonuje Kuczyński. W myślach dodaje: - Najważniejsze, że jest uparty i twardy. Przejdzie każde piekło.

Mazowiecki bez specjalnej wiary rzuca: - Porozmawiaj z nim, ale nie mów, o co chodzi.

Idziemy na całość

Kuczyński nie dotrzymuje obietnicy danej Mazowieckiemu. Mówi wprost: - Leszek, masz ofertę bycia ministrem finansów i wicepremierem rządu.

Transakcje Online w Saxo Bank
Transakcje po kursach w czasie rzeczywistym - bez pośrednictwa!
pl.saxobank.com
Masz Audi A4?
Teraz dla właścicieli AUDI A4 dajemy 10% zniżki na OC
www.AllianzDirect.pl
Telefony satelitarne Thuraya
Możliwość pełnej komunikacji w ponad 110 krajach
www.ts2.pl/
Gazeta Biznes
Balcerowicz: - Nie wchodzi w grę. Ty zostań, ja ci będę doradzał.

Kuczyński uwodzi: - Chcemy zrobić to, co sam zaplanowałeś już kiedyś, w 78 r. Tylko najpierw musimy stłumić inflację, a potem przejść do reform, które zmienią ustrój. Idziemy na całość, żadnych trzecich dróg.

Balcerowicz jest oszołomiony: - Daj mi czas do jutra.

Żona Ewa nawet nie chce słyszeć, by Leszek poszedł w politykę: - Narazisz się na gniew ludzi. A co z wyjściami do teatru, na spacery z dziećmi?

Ale Marek Jakubisiak, kuzyn, kusi: - Za kilka lat powiesz sobie: mogłem to zrobić, ale wolałem wyjechać do Anglii na wykłady, bo tam dobrze płacili i rodzina miała świetne warunki.

Balcerowicz zgadza się porozmawiać z Mazowieckim. Opowiada, jak można rozruszać gospodarkę, ale upiera się, że ministrem zostać nie może - bo wyjeżdża, bo praca naukowa, bo był przecież w PZPR, bo ma kłopoty ze snem.

Kuczyński: - Widziałem, że Tadeusz był pod wrażeniem Leszka. Po spot-kaniu rozmawialiśmy przez telefon. Powiedział mi: "Zrób wszystko, żebyśmy go mieli".

Tego samego dnia wieczorem Balcerowicz się zgadza.

Po latach powie, że sam nie wie dlaczego. Trochę dlatego, że mógł w praktyce sprawdzić swoje teorie, trochę dlatego, że Mazowiecki sprawiał wrażenie rozczarowanego, że polski ekonomista unika odpowiedzialności za gospodarkę kraju. Doda jednak: - Rozsądny człowiek raczej by nie zaakceptował takiego urzędu w tak nietypowych czasach.

13 września Ewa Balcerowicz podwozi męża "maluchem" pod Ministerstwo Finansów. Teresie Torańskiej opowie: - Postałam, popatrzyłam, jak wszedł, i odjechałam. Nigdy już nie wrócił do nas. Do domu.

- Nie powiem mu tego, ale wolałabym, żeby nie brał tej funkcji - przyzna w 1992 r. f



Współpraca Józef Krzyk

Podczas przygotowywania tekstu korzystałam m.in. z książek:

"Leszek Balcerowicz, 800 dni. Szok kontrolowany" (współpraca: Jerzy Koźmiński, zapisał: Jerzy Baczyński), Warszawa 1992; Witold Gadomski "Leszek Balcerowicz", Warszawa 2006; Waldemar Kuczyński, "Zwierzenia zausznika", Warszawa 1992;

"Rok 1989. Geremek odpowiada, Żakowski pyta", Warszawa 2008 oraz z artykułów publikowanych w "Dzienniku Zachodnim",

"Gazecie Wyborczej", "Kobiecie i Życiu" oraz w "Polityce"

http://wyborcza.biz/biznes/1,101562,7360531,Kto_to_jest_ten_Balcerowicz_.html?as=1&ias=5&startsz=x

Czy klimat się zmienia i czy człowiek jest tego przyczyną?

Czy klimat się zmienia i czy człowiek jest tego przyczyną?
Konrad Niklewicz
2009-12-13, ostatnia aktualizacja 2009-12-14 07:35


Żaden wymyślony przez człowieka parametr nie miał takiego wpływu na tak wiele dziedzin życia. Odkąd emisja CO2 zaczęła przekładać się na pieniądze, budzi kontrowersje. A szczyt w Kopenhadze jest ich kulminacją

Przeciwnicy tej tezy (wśród nich garstka naukowców) mają wiele argumentów na "nie". Mówią na przykład, że większy wpływ na wahania temperatury ma od przemysłu aktywność Słońca; głównym źródłem CO2 w naturze jest nie człowiek, ale wulkany (głównie podwodne) oraz zmiany tektoniczne; więcej metanu (groźny gaz cieplarniany) niż ludzie i przemysł produkują krowy; to nie gazy cieplarniane, lecz para wodna jest głównym sprawcą efektu cieplarnianego; sądzimy, że klimat się ociepla, bo źle mierzymy temperaturę - za blisko wielkich miast; w historii Ziemi były nie takie skoki temperatury; a gdyby nawet, to podwyższenie temperatury o kilka dodatkowych stopni nie musi nam zaszkodzić. Przecież dzięki temu mogą wzrosnąć plony w Polsce i w innych krajach półkuli północnej. A zimą będziemy zużywali mniej energii na ogrzewanie.

Zwolennicy tezy (w tym przytłaczająca większość naukowców) odpowiadają, że • działalność człowieka zakłóciła naturalny cykl obiegu węgla. Skutek? Wpadamy w spiralę, gdzie jedna zmiana na gorsze wyzwala kolejną, jeszcze gorszą. Jeżeli np. podnosi się temperatura oceanów - a zostało zmierzone, że podniosła się o 0,8 stopnia - to zgodnie z prawami fizyki relatywnie mniej rozpuszcza się w niej gazów, a więc i CO2, • aktywność Słońca może tłumaczyć wahania temperatury na Ziemi w granicach 0,2 stopnia Celsjusza. Ale nie 0,7 stopnia, a o tyle klimat ocieplił się od 1906 r.

• Owszem, częste erupcje wulkanów, a ściślej wyrzut do atmosfery ogromnej ilości pyłów wulkanicznych i CO2 mogą mieć wpływ na klimat w krótkim okresie. Jednakże częstotliwość wybuchów nie ulega zwiększeniu . • Obecnie mierzy się temperaturę Ziemi w tak różnych miejscach (także w oceanach) i w tak różny sposób (także z satelity), że możemy wykluczyć wpływ miast na jej odczyt. I nie może być przypadkiem, że na ostatnią dekadę przypada osiem najcieplejszych lat, począwszy od 1850 r. • Polska, podobnie jak wiele innych państw, będzie musiała zmierzyć się z niespotykanie częstymi i długimi okresami susz. I - jakby dla równowagi - bardzo ulewnymi deszczami, których efektem będą powodzie. Mimo to trzeba będzie nawadniać pola w większym stopniu niż teraz. Zbiory będą mniejsze także z powodu plagi szkodników, których nie wytrzebią łagodne zimy.

Którą miarę wykorzystują na szczycie? I dlaczego?

To zależy, które państwo. Przykładowo Chiny lubią używać przeliczenia tony per capita, bo to pokazuje, że emitują - relatywnie - mniej niż Amerykanie. Albo Europejczycy. Ale z kolei ci ostatni pokazują na statystykę ogólną, z której wynika, że Chiny i USA łącznie emitują prawie trzy razy więcej gazów cieplarnianych niż UE.

Dlatego dogadanie się nie jest proste.

Kto chce bardziej ograniczyć emisję?

USA mówią, że o 17 proc., a Unia, że o 20 proc. Niewielka różnica? Nieprawda. Kolosalna! Bo Stany za punkt odniesienia wzięły 2005 r. A Unia Europejska - 1990 r. W praktyce oznacza to różnice liczone w setkach milionów ton CO2 na korzyść Europy.

Jeszcze inaczej mówią Chiny i np. Indie. Te dwa kraje w ogóle nie chcą rozmawiać o bezwzględnych redukcjach emisji (w odniesieniu do jakiejkolwiek daty), ale oferują jedynie "zmniejszenie ilości CO2, przypadającego na każdą wyprodukowaną jednostkę PKB". Chiny mówią o zmniejszeniu 45-proc., Indie - maksymalnie 25-proc. Jak to się ma do propozycji USA i Unii? Nie wiadomo.

Jeśli weźmiemy pod uwagę szybki wzrost PKB obu krajów, może się okazać, że będą emitować jeszcze więcej niż dziś.

Dlaczego nie sprowadzą wszystkiego do wspólnego mianownika?

Bo wówczas niektóre państwa musiałyby przyznać, że ich propozycje wypadają blado.

Ile może kosztować redukcja emisji CO2?

To pytanie nawet nie za milion, ale za miliardy dolarów. Nie ma takiego wyliczenia dla całego świata. Koszty próbuje się oszacować jedynie w niektórych krajach. I tak np. w Polsce zrobiła to firma doradcza McKinsey & Company we współpracy m.in. z Ministerstwem Gospodarki i Ministerstwem Środowiska.

Z wyliczenia McKinseya wyszło, że koszt ograniczenia emisji o jedną trzecią do 2030 r. oznaczałby konieczność zainwestowania dodatkowych 92 mld euro, przy czym wydatki zmieniałyby się wraz z upływem czasu. W pierwszych latach co roku musielibyśmy wydawać ok. 0,8 proc. PKB, ale już w latach 2026-30 - 1,1 proc. PKB.

Jednak prócz kosztów pojawiłyby się oszczędności. Dzięki wprowadzeniu nowych technologii przemysłowych, termoizolacji budynków mieszkalnych i komercyjnych itp. zmniejszyłoby się zapotrzebowanie na energię - w przypadku Polski o 30 mld euro do 2030 r. A dodatkowo nie musielibyśmy kupować zezwoleń na emisję CO2 o wartości szacowanej na 83 mld euro. Mogłoby się więc okazać, że inwestycje w redukcję emisji CO2 polskiej gospodarce per saldo by się opłaciły.

Co ma przynieść Kopenhaga?

Na rozpoczętym tydzień temu szczycie klimatycznym w Kopenhadze 192 państwa świata miały uzgodnić, jak powstrzymać groźne zmiany klimatyczne. Od dawna było wiadomo, że szczyt w Kopenhadze nie zakończy się podpisaniem traktatu międzynarodowego (tak jak to się stało 12 lat temu w Kioto). Uczestnicy szczytu wciąż się jednak łudzą, że Kopenhaga zakończy się przynajmniej przyjęciem jakiegoś dokumentu, w którym spisane będą: • konieczne redukcje emisji CO2 (do 2020 r. i do 2050 r.); • zobowiązania pomocy finansowej dla państw najbiedniejszych, które same nie poradzą sobie ze zmianami klimatycznymi (i z dostosowaniem się do już widocznych efektów zmian klimatycznych).

Gros naukowców uważa, że jeśli świat nie ograniczy emisji CO2, dojdzie do globalnej klimatycznej katastrofy. ONZ-owski panel naukowy IPCC twierdzi, że średnia temperatura nie może wzrosnąć o więcej niż o dwa stopnie Celsjusza. Dlatego do 2020 r. świat musi emitować o 20-30 proc. gazów cieplarnianych mniej niż w 1990 r., a w 2050 r. - aż o 80 proc. mniej.

Kłopot w tym, że do tej pory większość państw nie chciała się zgodzić na tak duże ograniczenia. Jeśli wziąć pod uwagę tylko kraje najbogatsze (one jako jedyne zaproponowały cięcia), to ich propozycje dają w sumie tylko 13-proc. redukcję emisji do 2020 r.

Co gorsza, Chiny i Indie (pierwsze i czwarte państwo świata pod względem wielkości emisji CO2) zastrzegają, że bezwzględnych cięć w redukcji emisji nie zrobią. A jedynie ograniczą "energochłonność" swojej gospodarki w przeliczeniu na każdą jednostkę wytworzonego PKB. Chiny o 45 proc., a Indie - o 20-25 proc.

Czy w Kopenhadze wydarzył się przełom?

Nie, przynajmniej nie przez pierwsze pięć dni. Tak jak można było się spodziewać, negocjacje prowadzone przez ponad 192 rządowe delegacje ugrzęzły w szczegółach. Dokument kończący szczyt w Kopenhadze będzie się składał z wielu elementów, takich jak np. szczegółowe postanowienie w sprawie tego, jak traktować redukcje emisji dwutlenku węgla uzyskane dzięki sadzeniu (albo powstrzymaniu wyrębu) lasów. Inne zespoły negocjatorów zajmują się kwestią ONZ-owskiego systemu uprawnień do emisji CO2, znanych jako AAU'S (to temat istotny dla Polski, bo dysponujemy nadwyżką tych uprawnień i próbujemy z zyskiem ją sprzedać). Jeszcze inna grupa omawia zasady działania funduszu pomocowego dla krajów biednych... itp. itd.

Pierwsze dwa dni szczytu poświęcono zresztą na dementowaniu informacji o tzw. climategate. Chodzi o aferę, jaka wybuchła po opublikowaniu treści e-maili wykradzionych z jednej z uczelni brytyjskich (zajmujących się badaniami klimatycznymi). Na podstawie strzępków tych listów, zdań wyrwanych z kontekstu (i za pomocą dużej ilości złej woli) przeciwnicy tezy o zmianach klimatycznych próbowali udowodnić, że nie jest prawdą, iż klimat się zmienia pod wpływem działalności człowieka.

Co w takim razie udało się osiągnąć przez pierwszy tydzień szczytu?

Złośliwie można by napisać, że jak dotąd tylko dużo szumu. Oczekiwania są bowiem tak duże, że każda, sensacyjna z pozoru informacja nabiera rangi "wydarzenia". Trzy dni temu media na całym świecie zelektryzowała informacja o rzekomym projekcie dokumentu podsumowującego szczyt autorstwa rządu duńskiego.

W dokumencie tym pojawiły się zapisy na pozór niepokojące. Takie np., że bogate państwa rezerwują sobie prawo do emitowania znacznie większych ilości CO2 niż kraje biedne i rozwijające się. Ujawniony dokument podziałał jak płachta na byka: organizacje pozarządowe zaczęły organizować demonstracje, przyłączyły się do nich delegacje najbiedniejszych krajów, medialna kula śniegowa ruszyła. Temat żył dwa dni. I na nic zdały się tłumaczenia duńskiego rządu, że rzekomy "dokument końcowy" był datowany na 27 listopada - czyli wcześniej, niż szczyt w Kopenhadze się zaczął. I że w rzeczywistości był jednym z kilkuset spisanych pomysłów, dawno zaniechanych i wyrzuconych do kosza. - Pod koniec tygodnia okazało się, że są też inne "projekty dokumentów", które wyciekają do prasy. - Nie wykluczam, że są one celowo rozsiewane - mówi "Gazecie" Wojciech Stępniewski z polskiego oddziału organizacji pozarządowej WWF. - Nie jesteśmy zadowoleni z osiągnięć pierwszych pięciu dni szczytu - dodaje.

Jednak słychać też bardziej optymistyczne głosy. - Sukcesem Kopenhagi jest już sam fakt, że tyle odmiennych opinii udało się wtłoczyć w jeden proces negocjacyjny - mówi Julian Popov z Europejskiej Fundacji Klimatycznej.

Jak wygląda układ sił między państwami?

Tutaj niewiele się zmieniło. Delegacje 192 państw świata, obradujące w Kopenhadze, wciąż dzielą się na trzy zasadnicze bloki.

Pierwszy z nich to kraje najbogatsze. Unia Europejska, USA, Japonia, Kanada, Australia. Liderem tej grupy wciąż wydaje się Unia Europejska. UE chce ograniczyć swoje emisje CO2 o 20 proc. do 2020 r. (w stosunku do wielkości emisji z 1990 r.). A nawet o 30 proc., jeśli inne państwa rozwinięte zdecydują się na taki sam krok. W piątek unijne rząd zadecydowały też, że już w latach 2010-12 przekażą Afryce 7,2 mld euro "szybkiej pomocy" na dostosowania klimatyczne. Unia Europejska jest pierwszą potęgą gospodarczą, która zaoferowała tyle pieniędzy.

W Kopenhadze wszyscy jednak czekają na to, co ostatecznie zrobią Stany Zjednoczone. Do tej pory USA deklarowały tylko, że są gotowe dać państwom biednym ok. 10 mld dolarów pomocy. I zredukować emisje CO2 o "17 procent". Tyle tylko, że ta liczba to trik. 17-procentowa redukcja odnosi się bowiem do poziomu emisji z 2005 r. Gdyby tę redukcję policzyć po europejsku (czyli w stosunku do emisji z 1990 r.), to okaże się, że Stany Zjednoczone zaoferowały... trzyprocentową redukcję. Czy Barack Obama, gdy przyjedzie do Kopenhagi 18 grudnia, na ostatni (i kluczowy) dzień negocjacji, zaproponuje więcej, by uratować porozumienie?

Blok drugi składa się z dwóch, góra trzech państw: Chin, Indii i Brazylii. Nie chcą się zaliczać ani do biednych krajów, ani do bogatych. Wolą określenie "państwa intensywnie rozwijające się" - bo to tłumaczy, dlaczego nie chcą narzucać dużych ograniczeń dla swoich gospodarek.

I wreszcie blok trzeci - państw najbiedniejszych, krajów Afryki i Azji. Co ciekawe, najgłośniejszymi przedstawicielami tego bloku stały się w Kopenhadze mikropaństewka wyspiarskie. Np. Tuvalu. To właśnie one fizycznie znikną z mapy, jeśli poziom wód w oceanach podniesie się w wyniku np. topnienia lodowców.

Co w tej chwili leży na stole?

Według ostatnich informacji podanych przez agencję AFP w tej chwili do rąk negocjatorów trafił pierwszy, prawdziwy projekt "dokumentu końcowego" szczytu. Na razie z dużą ilością pustych miejsc, które negocjatorzy będą musieli wypełnić treścią w kolejnych dniach.

Na razie dokument stwierdza m.in. że: • celem działań podejmowanych przez państwa powinno być powstrzymanie wzrostu średniej temperatury o więcej niż 2 albo 1,5 stopnia C w perspektywie kilku kolejnych dekad; • podobnie jak w dotychczasowym traktacie (protokole z Kioto z 1997 r.) podane będą daty i konkretne poziomy redukcji emisji CO2, jakie do tego czasu świat powinien osiągnąć, żeby wzrost temperatury powstrzymać. Dokument pozostawia jednak do wyboru kilka alternatyw. Przykładowa: przy dacie 2050 r. pojawia się propozycja: 50, 80 i 95 proc. redukcji. Zaś przy dacie 2020 r. pojawia się propozycja, by państwa najbogatsze zredukowały swoje emisje CO2 o 25-45 proc. (w stosunku do poziomu z 1990 r.).

Która z alternatywnych wersji zostanie ostatecznie przyjęta? O tym będą musieli zadecydować szefowie państw i rządów, którzy zaczną zjeżdżać do Kopenhagi w okolicach 17 grudnia. Wtedy zaczną się najważniejsze i najgorętsze godziny negocjacji; • dokument wspomina też o utworzeniu specjalnego funduszu pomocowego nie tylko dla krajów biednych. Ale znów nie podaje żadnych konkretów. Wiadomo jedynie, że chodzi o lata po 2013 r. (gdy już wyczerpią się pierwsze pieniądze zadeklarowane w piątek przez UE).

- To, że teraz mamy wreszcie jeden dokument, to świetna wiadomość. Teraz jest na czym pracować - komentowała Kaisa Kosonen z pozarządowej organizacji Greenpeace, cytowana przez agencję AP.

Jednak nigdzie nie jest powiedziane, że uda się znaleźć kompromis. Napięcie między poszczególnymi państwami narasta każdego dnia. W piątek na słowa pojedynkował się szef delegacji amerykańskiej Todd Ster i chiński wiceminister spraw zagranicznych - He Yafei.

- Chiny niech nie spodziewają jakiejkolwiek pomocy finansowej z Ameryki - powiedział Stern.

- Albo ten pan jest nierozsądny, albo jest skrajnie nieodpowiedzialny - odparował He.

http://wyborcza.pl/1,75515,7360645,Czy_klimat_sie_zmienia_i_czy_czlowiek_jest_tego_przyczyna_.html?as=1&ias=2&startsz=x

niedziela, 13 grudnia 2009

Ostatnia misja Kalksteina

Ostatnia misja Kalksteina
Adam Zadworny
2009-12-12, ostatnia aktualizacja 2009-12-11 19:49


Bohater wywiadu AK, agent gestapo, pisarz, esesman, pijak i mitoman, uwodziciel, kapuś bezpieki. Ludwik Kalkstein nie umarł - jak sądzono - w latach 80. w Paryżu. Jeszcze w latach 90. prowadził bibliotekę w Monachium

Losy Kalksteina od lat próbują odtworzyć historycy, dziennikarze i służby specjalne. Trop urywa się w listopadzie 1981 r., kiedy to - jako Ludwik Ciesielski, to jego 16. nazwisko - wyjeżdża z PRL.

Prywatne śledztwo Kiszczaka

Umarł w Paryżu w latach 80. - taka wiadomość dotarła do jego warszawskiej rodziny. Nikt jednak nie odnalazł grobu. Szczeciński IPN, który w 2007 r. umorzył pięcioletnie śledztwo w sprawie śmierci Grota, ustalił tylko przedostatni polski adres Kalksteina. IPN liczył, że Kalkstein mógł znać niewyjaśnione do dzisiaj okoliczności śmierci gen. Grota straconego w 1944 r. w Sachsenchausen.

Z akt IPN wynika, że w 1986 r. poszukiwała go SB na zlecenie samego gen. Czesława Kiszczaka.

- To było moje prywatne śledztwo - mówił mi w ub.r. Kiszczak, który zawsze interesował się wpadką Grota. - Nie odnaleźliśmy go.

Dwa tygodnie temu historyk Andrzej Kunert ujawnił, że w połowie lat 90. Kiszczak przekazał mu dokumenty w sprawie aresztowania Grota otrzymane w latach 80. od Stasi.

O tym, że Kalkstein miał wtedy nowe życie, dowiedziałem się od Witolda Pronobisa, byłego dziennikarza Radia Wolna Europa mieszkającego dziś w Berlinie. Pronobis jest krewnym Grota ze strony matki i od lat interesował się losami zdrajców.

- Zainteresowałem się bibliotekarzem Ciesielskim, bo doszły do mnie słuchy, że ma kompromitującą wiedzę na temat PPR z czasów okupacji - wspomina Pronobis. - Opowiadał, że dlatego był w PRL prześladowany. Pojechałem do niego do domu. Nie zapomnę tego spotkania. Rozmawiał ze mną z zamkniętymi oczami. Gdy powiedziałem, że pracuję dla RWE, odrzekł, że "nie będzie mówił do tej szczekaczki", i otworzył oczy - wtedy rozpoznałem Kalksteina. Nakłaniałem go do zwierzeń. Ale on mówił tylko o Petzelcie [zwerbowany przez wywiad AK szef kancelarii niemieckiej II Floty Powietrznej], że podstawiali mu dziewczynki. Powiedział, że ma wszystko spisane, wskazując teczkę. Dodał, że nas [Wolną Europę] też rozgryzł. Znów zamknął oczy, zaczął miarowo oddychać i zasnął. Wtedy zabrałem mu zdjęcie i teczkę. Niedługo potem dowiedziałem się, że zmarł, więc przestałem się nim interesować.

Ciesielski jednak nie umarł. Po rozpoznaniu przez Pronobisa nie wychodził z domu. Jego żona Teresa Ciesielska mówiła, że nie żyje.

Urodzony 13 marca 1920 r. w Warszawie Ludwik Kalkstein-Stoliński nie pierwszy raz sfingował swoją śmierć. Jako porucznik "Hanka" w Armii Krajowej kierował znaną z brawurowych akcji grupą wywiadowczą "H", która wykradła z kasy pancernej na Okęciu plan sytuacyjny lądowisk w okupowanej Europie - m.in. za to dostał Krzyż Walecznych.

Razem z nim odznaczona została Blanka Kaczorowska "Sroka" - piękna dziewczyna, która dzięki służbowemu romansowi wykradła plany mobilizacyjne Hamburga. Zostali kochankami.

Kalkstein wpadł w kocioł gestapo w Warszawie w kwietniu 1942 r. Załamał się po kilku miesiącach śledztwa, kiedy Niemcy aresztowali jego rodziców. Wtedy gestapo rozpuściło plotkę o jego rozstrzelaniu. Jako Paul Henchel, agent gestapo 97, wciągnął do zdrady Blankę, mówiąc jej, że w gestapo jest Wallenrodem (wzięli ślub), a także szwagra - b. oficera kontrwywiadu Eugeniusza Świerczewskiego "Gensa" (jego żona, siostra Kalksteina, była zakładnikiem gestapo). Razem wsypali wielu pracowników wywiadu AK, których czekały tortury i śmierć.

Ich głównym zadaniem było dotarcie do gen. Stefana Grota-Roweckiego. Według ustaleń kontrwywiadu AK i historyków to Świerczewski 30 czerwca 1943 r. rozpoznał generała na ulicy. 25 marca 1944 r. podziemny sąd skazał trójkę zdrajców na karę śmierci. Blanka miała zginąć na ulicy, ale żołnierze AK schowali broń, widząc jej ciężarny brzuch. W czerwcu 1944 r. Świerczewski został powieszony przez AK w piwnicy przy ul. Krochmalnej.

Ścigany przez AK Kalkstein ukrywał się, w końcu został esesmanem jako Konrad Stark. Chodził w mundurze, ale nie brał udziału w żadnych działaniach zbrojnych. Po wojnie uciekł na Ziemie Odzyskane.

W 1991 r. Pronobis głęboko schował ukradzioną Kalksteinowi teczkę, w której były nazwiska 60 członków polskiego wywiadu, którzy - według Kalksteina - współpracowali z gestapo. Bo w to nie wierzy.

Ciesielski pieścił książki

3 czerwca 1945 r. władze amerykańskie przeniosły 5 tys. Polaków z obozu koncentracyjnego w Dachau do dawnych koszar wojskowych na Freimannie w Monachium. Wśród nich było 450 księży. Tak zaczyna się historia Polskiej Misji Katolickiej, która w pierwszej połowie lat 80. stała się prężnym ośrodkiem polonijnym i punktem kontaktowym dla solidarnościowych uciekinierów zaczynających nowe życie na Zachodzie.

Właśnie wtedy do Misji zgłosił się Ciesielski. Dziś w Misji nie ma już osób, które go pamiętają. Ale w jej biurze przy Hessstrasse dostaję namiary na ojca Galińskiego, który pracował w Misji w latach 80.

- Ujął mnie miłością do książek - wspomina o. Galiński mieszkający dziś w górskim miasteczku Marktschellenberg. - Pieścił je, znał się na literaturze. Nie chciał za swoją pracę pieniędzy, co nie było typowe.

Kalkstein po wojnie i rozstaniu z Blanką, zmieniając nazwiska, został nauczycielem historii w szkole podstawowej i kierownikiem spółdzielni rybackiej na Wybrzeżu. W 1946 r. przyjechał do Szczecina, gdzie jako Wojciech Świerkiewicz zrobił karierę dziennikarza i pisarza marynisty. Jego powieść "Kapitan Sydney, jeden z wielu" wydana przez Czytelnika uchodziła za autobiograficzną. Świerkiewicz opowiadał, że w czasie wojny pływał w alianckich konwojach, a także że prawa do jego autobiograficznego scenariusza kupił Hollywood. Do ZLP przyjął go Jerzy Andrzejewski.

W 1953 r. były żołnierz AK rozpoznał Kalksteina na szczecińskiej ulicy. 20 sierpnia 1953 r. zatrzymało go UB. W jego domu ubecy znaleźli podpisaną umowę na scenariusz filmowy o walce wywiadów. Warszawski sąd skazał Kalksteina na karę śmierci, którą kolejne amnestie zamieniły na 15 lat więzienia (aresztowana osiem miesięcy wcześniej w Warszawie Blanka dostała 12 lat, ale sąd zwolnił ją warunkowo w 1958 r.). Kalkstein siedział w Strzelcach Opolskich, gdzie prowadził radiowęzeł i pracował w introligatorni.

Ze strony internetowej Polskiej Misji Katolickiej: "Edward Ciesielski służył czytelnikom nie tylko poradą w wyborze lektury, lecz również nauczył się introligatorstwa i ratował wartościowe wydania".

Inteligencja świń

O. Galiński opowiedział mi o nietypowym hobby Ciesielskiego. - Pasjonował się inteligencją świń - wspomina zakonnik. - Przeprowadzał jakieś naukowe badania, prowadził zapiski.

Kalkstein hodował świnie w latach 70. Po przedterminowym zwolnieniu z więzienia w 1965 r. zaczął używać drugiego członu swojego nazwiska - Stoliński (z akt bezpieki wynika, że zarówno on, jak i Blanka Kaczorowska współpracowali z SB w więzieniu; ona także później). Chciał pisać, ale środowisko literackie odwróciło się od niego. Szukał bezpiecznej przystani, w czym pomagało mu powodzenie u kobiet. W latach 70. związał się z zamożną córką badylarza Teresą Ciesielską. Prowadzili najpierw kurzą fermę w Mysiadle, ale po rozpoznaniu przez dawnego żołnierza NSZ sprzedali majątek i przenieśli się do wsi Utrata pod Jarocinem. Założyli fermę świń. Tam odnalazł go żołnierz z grupy "H" Marian Karczewski, autor książki "Czy można zapomnieć" wydanej w latach 60. przez PAX. Namawiał do zwierzeń, bezskutecznie. W 1979 r. Kalkstein wziął ślub z Ciesielską i przyjął jej nazwisko. W listopadzie 1981 r. samotnie wyjechał do Francji. Tam ślad się urywa.

W Misji dowiedziałem się, że Teresa Ciesielska żyje w Monachium. Odnalazłem jej nazwisko w książce telefonicznej. Odebrała po siódmym dzwonku.

- Chciałbym się z panią spotkać i porozmawiać o pani mężu.

- O którym?

- O Ludwiku Kalksteinie.

- Nie spotkam się z panem. A on nazywał się Edward Ciesielski. Zmarł w 1994 r.

- Niektórzy myśleli, że w latach 80., a później w 1991 r.

- W 1994 r. zmarł naprawdę. Na raka. Nie chcę już wracać do przeszłości, zbyt wiele przeszłam. Mam już 85 lat.

- Proszę mi chociaż powiedzieć, jak to było z waszym wyjazdem na Zachód.

- Mąż chciał wyjechać z PRL, ale z jego prawdziwym nazwiskiem nie miał szans na paszport. Dlatego przyjął moje [pani Teresa z przyzwyczajenia zwracała się do Ludwika imieniem poprzedniego męża; Kalkstein zmienił więc również imię i stał się Edwardem]. Tak ich zmylił. Pojechał sam.

- Dlaczego wyjechał do Monachium?

- Nie wiem. Ja przyjechałam do niego dopiero w 1985 r. Mąż zajmował się książkami. Początkowo były w workach, a on zrobił z tego bibliotekę. Cierpiał, męczyły go wspomnienia. Mnie ta rozmowa też męczy.

- Pozostawił jakieś dokumenty, zapiski?

- Nic.

Wolałaby nie mówić

Kiedy ujawniłem o. Galińskiemu, że Ciesielski to Kalkstein, był zdziwiony, ale tylko trochę. - Czuło się, że skrywa tajemnicę - mówi. - Jeśli skierowała go do nas SB, to ma sens: wiele osób z Misji współpracowało z RWE, inni wspierali podziemie w Polsce. Ale może on, pracując za darmo, chciał odkupić grzechy?

Pronobis jest pewien, że Kalkstein w Monachium pracował dla SB: - We Francji żyje jego syn, a on jedzie do Monachium i oferując darmową pracę, wkręca się do "ośrodka dywersyjnego". Kto więc mu płaci? Ciekawe, że nigdy nie wystąpił o obywatelstwo RFN. Jako były folksdojcz i esesman dostałby je od ręki. No, ale wtedy wydałoby się, kim jest.

Dzwonię do Kiszczaka.

- Kalkstein w Monachium?! - dziwi się generał. - Nic o tym nie wiedziałem.

- Może był tam wtyczką bezpieki?

- To mógłby zrobić tylko nasz wywiad - mówi generał po chwili milczenia. - Ale ja na pewno bym o tym wiedział. A nic nie wiem.

Kiszczak przekonuje, że Kalkstein był agentem SB tylko w więzieniu, czyli do 1965 r. "Później był nieprzydatny". Jednak w aktach IPN odnalazłem dokument szczecińskiej SB z 18 lutego 1968 r. Porucznik SB Baran w tajnym raporcie do MSW opisuje odwiedziny byłego agenta gestapo: "Ponieważ nazwisko Kalkstein uniemożliwia mu normalne życie, chce wystąpić o zmianę i prosi o pomoc w tym względzie SB. Daje przy tym do zrozumienia, że chętnie dyskutowałby z nami na interesujące nas tematy z jego działalności".

Jeszcze raz dzwonię do Ciesielskiej. Gdy mówię o domniemanej współpracy jej męża z SB, zaczyna się śmiać. Kiedy wspominam, że Kiszczak twierdzi, iż w 1986 r. ich nie odnalazł, pani Teresa śmieje się jeszcze głośniej.

- Z czego żył w Monachium pani mąż?

- Wolałabym o tym nie mówić.

Nie ma grobu

Edward Ciesielski został pochowany 29 października 1994 r. w Monachium. Na pogrzebie był jego syn, który wiosną 1944 r. "uratował" życie swojej matce Blance Kaczorowskiej. Od lat mieszka na Zachodzie, we Francji został architektem.

Blanka Kaczorowska w PRL pracowała m.in. w centrali handlu zagranicznego. W 1975 r. wyjechała do Francji, ale z esbeckiej ewidencji znika dopiero w 1978 r. Wtedy właśnie, półnagą znaleźli ją na ulicy francuscy żandarmi. W 1979 r. na skutek "chronicznych stanów depresyjnych" umieszczono ją w szpitalu psychiatrycznym w La Quene en Briet (od 1942 r. męczyły ją nocne koszmary). Była w kilku szpitalach i domach opieki. W 1999 r. syn zabrał ją ze szpitala. Twierdzi, że zmarła w 2004 r., ale nie wyjawi, gdzie jest pochowana.

Według administracji monachijskiego cmentarza w 2005 r. grób Edwarda Ciesielskiego został zlikwidowany, bo nikt za niego nie zapłacił (Ciesielska żyje z pomocy społecznej). Urnę z prochami umieszczono w zbiorowej mogile.

Przed śmiercią Edward Ciesielski zwrócił się do monachijskiego sądu o przywrócenie nazwiska Kalkstein, którego nie używał od 1940 r., kiedy to został wywiadowcą.

źródło: http://wyborcza.pl/1,75478,7357739,Ostatnia_misja_Kalksteina.html?as=3&ias=3&startsz=x

W Powstaniu Warszawskim nikt nie miał głowy do Żydów

W Powstaniu Warszawskim nikt nie miał głowy do Żydów
Barbarą Engelking* i Dariuszem Libionką**
2009-12-07, ostatnia aktualizacja 2009-12-04 19:42

Gdyby Krzysztof Baczyński przeżył i zgłosił po wojnie akces do UB, mówiono by, że to jeden z Żydów z UB. Ale skoro zginął bohatersko, to jest Polakiem - rozmowa z autorami książki "Żydzi w powstańczej Warszawie"
Anna Bikont: "W Warszawie - pisała moja mama w świadectwie pozostawionym w Żydowskim Instytucie Historycznym - bałam się opuścić schronienie, starałam się nie wychodzić dniem na ulicę. Na moje szczęście po dwóch miesiącach wybuchło Powstanie. Zgłosiłam się do sztabu AK na Świętokrzyskiej i zostałam łącznikiem kanałowym". Moja mama nikomu nie ujawniła w Powstaniu, że jest Żydówką.

Barbara Engelking: Nie spotkała nikogo znajomego?

Naczelnika więzienia. Siedziała jako młoda dziewczyna za komunizm, on ją bardzo lubił. Wykrzyknął: "Ty żyjesz?!". Ale nie tym tonem, o jakim czyta się w relacjach Żydów, którzy po wojnie wracali do swych mieszkań, tą mieszaniną zdziwienia i groźby. Niesamowicie się ucieszył.

Engelking: Czyli mama miała pozytywne doświadczenie?

Ale i tak nikomu się nie ujawniała, na wszelki wypadek. A jak inni Żydzi?

Engelking: Z reguły nie wyciągali swojej niearyjskiej tożsamości. Albo siedzieli dalej schowani za przysłowiową szafą.

To było możliwe w czasie Powstania?

Engelking: To było trudne. Często ukrywający się bali się wychodzić na miasto, ale nie mieli wyboru, tracili kontakt z kimś, kto im pomagał, przynosił pieniądze, bo ten utknął w innej części miasta. Ale też duża grupa Żydów chciała walczyć. Wtedy stawali przed dylematem, czy się ujawniać jako Żydzi.

Dariusz Libionka: Część funkcjonowała wcześniej na aryjskich papierach i włączali się do różnych formacji, od skrajnej prawicy do skrajnej lewicy. Najczęściej jako Polacy, choć zawsze można wskazać przykłady, że było odwrotnie.

Żołnierze Żydowskiej Organizacji Bojowej, którzy przeżyli powstanie w getcie, zgłosili się do AK jeszcze przed Powstaniem 1944 r. Oficer, który miał ich szkolić, "przybył na punkt jeden raz, ale w stanie zupełnie nietrzeźwym". To zwyczajny obraz konspiry czy ten oficer nie chciał współpracować z Żydami?

Libionka: To drugie. Dlaczego nie było w Powstaniu żydowskiego oddziału powstańczego, a był oddział głuchoniemych czy oddział Słowaków? Na papierze wszystko zostało ustalone, jakiś zalążek nawet powstał. Rozeszło się z powodu zaniechania czy niechęci jednego człowieka.

Engelking: Podjęto decyzję, zapewne podyktowaną poprawnością polityczną. Jak przyszło do realizacji - nie było chętnych.

Libionka: Utworzenie grupy wojskowej z ludzi, którzy się ukrywają, było trochę surrealistyczne. Ale z symbolicznego punktu widzenia byłoby ważne. Może gdyby lepiej przyswojono dzieło Adama Mickiewicza...

Odtrąca ich AK, przyciąga AL.

Libionka: Grupę ŻOB-u skierował do Armii Ludowej Aleksander Kamiński.

Dlaczego redaktor naczelny "Biuletynu Informacyjnego" AK, legendarna postać Szarych Szeregów, kieruje ich do AL?

Libionka: Kamiński, niestrudzony orędownik spraw żydowskich w Komendzie Głównej AK, musiał słyszeć o incydentach antyżydowskich, które miały miejsce, gdy Żydzi wychodzili z ukrycia. Wiedział, że 1 sierpnia z rąk powstańców zginął Jerzy Grasberg, który przynosił mu z getta materiały do "Biuletynu". Ale też część członków ŻOB-u czuła się bliższa AL. To, co się działo przez miesiące ich ukrywania po powstaniu w getcie, ta ambiwalencja AK wobec szczątków ŻOB-u, było wypychaniem ich poza obszar walki o niepodległość, w stronę lewicy komunistycznej.

Engelking: Przeczytałam tomy relacji z Powstania, publikowanych i niepublikowanych. Z pewnością doświadczenie to było tak traumatyczne, że warszawiacy, zajęci budowaniem barykad, nie mieli głowy, by pochylić się nad sprawą iluś Żydów, którzy przyłączyli się do Powstania. Militarnie to nic nie zmieniało. Ale robi wrażenie, jak bardzo ludność cywilna Warszawy nie zauważyła, że Żydzi wyszli z ukrycia. Na palcach jednej ręki, dosłownie, pojawiają się w kilku wspomnieniach Żydzi, najczęściej ci uratowani z obozu na Gęsiej.

Trudno nie wspomnieć przywołanej w waszej książce sceny jak z filmu: na Franciszkańskiej 12 koczują w podwórzu Żydzi z Gęsiówki i jeden z nich, młody tenor z opery w Salonikach, śpiewa arie, a szczególnym wzięciem cieszy się jego wykonanie "Ave Maria".

Engelking: Żydzi z Gęsiówki byli widoczni, bo byli egzotyczni - Węgrzy, Grecy, Francuzi. Widoczni także dosłownie, bo w pasiakach.


Skąd się wzięli w Warszawie?

Libionka: Obóz na Gęsiej był filią obozu koncentracyjnego na Majdanku i miejscem przetrzymywania kilku tysięcy Żydów pochodzących z okupowanych krajów. Gdy 5 sierpnia dwie kampanie harcerskiego batalionu "Zośka" wsparte zdobycznym czołgiem przypuściły szturm na Gęsią, było tam jeszcze przy życiu 365 osób. Żydów polskich było 89, w większości byli to więźniowie Pawiaka.

Ilu przeżyło?

Libionka: Wiemy o tych, którzy zostali przyjęci do "Zośki", do "Parasola" i innych oddziałów. Większość się rozproszyła. Po kapitulacji Starówki, a później Żoliborza i Śródmieścia trudno było im się ukryć. Kilku Żydów nie z Polski napisało po wojnie relacje, o tych wiemy na pewno, że przeżyli. Żydów polskich przeżyło więcej.

Jak z perspektywy waszej wiedzy przedstawia się opublikowany w "Gazecie" 15 lat temu tekst Michała Cichego o mordach dokonanych na Żydach w 1944 r.? Wtedy wzbudził ostre kontrowersje.

Engelking: To był bardzo ważny tekst, potrzebny, bo wywołał temat.

Libionka: Wywołał niezdrowe zainteresowanie i powszechne oburzenie. Może przez bardzo nieszczęśliwy, skandalizujący tytuł - "Polacy - Żydzi. Czarne karty powstania" - bo sam tekst był pisany ostrożnie, autor korzystał z wielu źródeł. No i data publikacji - tekst ukazał się w chwili, gdy przygotowywano się do 50. rocznicy Powstania. A jeszcze wcześniej padły niefortunne sformułowania w recenzji Cichego z pamiętnika żydowskiego policjanta Calela Perechodnika.

Cichy przedstawił dwa zbiorowe mordy dokonane na Żydach. Są liczne świadectwa potwierdzające, że w nocy z 11 na 12 września w domach przy ulicy Prostej 4 i Twardej 30 doszło do makabrycznych zabójstw dokonanych przez kilku powstańców na kilkunastu Żydach, wśród których były kobiety i dzieci. Drugiego mordu, na grupie 30 Żydów, miał dokonać na ulicy Długiej 25 oddział NSZ ze Starego Miasta.

Cichy zastrzegał, że to nie jest pewne, że opiera się tylko na jednym świadectwie.

Libionka: Jego autor, współpracownik "Żegoty", mógł wydawać się wiarygodny. Ale tego mordu nie było, nie ma potwierdzenia w żadnej innej relacji powstańczej. Tekst Cichego, no i fakt, że ukazał się w "Gazecie Wyborczej", ustawił dyskusję. Z czasem punktem centralnym stało się wyzwolenie Gęsiówki i sceny polsko-żydowskiego braterstwa. To miał być kontrapunkt do "czarnych kart".

Jak piękna postać Ireny Sendlerowej nagłośniona dopiero jako reakcja na Jedwabne?

Libionka: Coś podobnego. My staramy się pokazać całe spektrum postaw. Do każdego przekazu - czy to polskiego, czy żydowskiego - o incydentach antyżydowskich staraliśmy się podchodzić krytycznie. Ale też opublikowaliśmy relację powstańca biorącego udział w szturmie Gęsiówki będącą integralną częścią "Pamiętników" żołnierzy "Zośki", która jakoś nie miała szczęścia ujrzeć wcześniej światła dziennego. Odnoszę jednak wrażenie, że nie ma zainteresowania pracą naukową, jest natomiast zainteresowanie skrajnościami. Przynajmniej gdy chodzi o sprawy polsko-żydowskie.

To naturalne, że się zapamiętuje skrajności. Z waszej książki najmocniej utkwiła mi w pamięci postać Władysława Kowalskiego, który uratował kilkudziesięciu Żydów. I jeszcze to anonimowe nazwisko!

Engelking: To prototyp anonimowego bohatera. A zaczęło się przypadkowo. Przed wojną pracował w Philipsie. Ktoś załatwił pieniądze od firmy dla jednej z byłych pracownic, która znalazła się w getcie. Podjął się ich zaniesienia. Tak przejął się tym, co tam zobaczył, że zaczął szukać Żydów, którym mógłby pomóc. Wyprowadził najpierw 12 Żydów z getta, umieścił u siebie w domu, oni wyrabiali zabawki, które sprzedawał. W czasie Powstania przygarnął następnych i przerzucał ich z jednej piwnicy do drugiej. Po jego upadku pozostał z nimi w piwnicach do wyzwolenia Warszawy.

Wiecie coś o jego dalszych losach?

Engelking: Ożenił się po wojnie z Leokadią Bucholc, która straciła męża - pomagał wcześniej im obojgu - i wyjechał z nią do Izraela. Był jednym z pierwszych, którzy dostali medal "Sprawiedliwy wśród Narodów Świata".

Po to, by napisać książkę o Żydach w Powstaniu, trzeba najpierw ustalić, kto jest Żydem. Piszecie, że nie będziecie się zajmować Krzysztofem Kamilem Baczyńskim.

Libionka: Bo on uznawał się za Polaka.

Jak wielu warszawiaków, którzy zginęli w getcie i w obozach zagłady jako Żydzi. Miłosz pisał, że Baczyński był doskonale świadomy, iż jego miejsce jest w getcie, i że "z pełną świadomością składał z siebie ofiarę ojczyźnie, wiedząc zarazem, że ta ojczyzna go nie chce".

Libionka: Gdyby Baczyński przeżył i zgłosił akces do milicji czy do UB, doszukano by się jego żydowskiej matki i skrupulatnie zaklasyfikowano jako jednego z Żydów z UB. Ale ponieważ Krzysztof Kamil zginął śmiercią bohaterską, w dodatku jako wielki poeta, to jest Polakiem. A poważnie...

Engelking: ...to nie chcieliśmy wyciągać ludziom pochodzenia, narzucać im tożsamości, której nie chcieli. Nie jesteśmy w tym konsekwentni, ale staraliśmy się trzymać jakichś kryteriów - że ktoś był w getcie, że się ukrywał. Większość Żydów, którzy zginęli w czasie Powstania, zginęła jako Polacy. To nie był dobry klimat do coming outu. Cytujemy wiele relacji, jak np. łączniczki AK Alicji Zipper, która walczyła na Starówce: "Wyczuwaliśmy się jako Żydzi, ale nigdy o tym ze sobą ani z osobami trzecimi nie rozmawialiśmy".

Powstanie miało swoją dynamikę. Euforia trwała kilka dni. Dość szybko dotarło do mieszkańców Warszawy, że walka jest przegrana, że znowu pojawią się Niemcy. Los ludności cywilnej był koszmarem, narastało zniechęcenie, rozgoryczenie, niechęć. Zdarzało się, że Polacy wydawali Żydów po klęsce Powstania, przy wychodzeniu z Warszawy, w obozie w Pruszkowie. To trudny temat i wciąż my, Polacy, mamy z tym problem. Stąd pewnie naszą książkę można kupić w japońskim Amazonie, a w Muzeum Powstania Warszawskiego nie jest sprzedawana.

Libionka: Problem mają raczej osoby i instytucje narzucające swoją wizję Powstania, którą bezkrytycznie akceptuje również, a może zwłaszcza, młode pokolenie. A temat "Żydzi w Powstaniu" nie bardzo nadaje się na patriotyczną czytankę.

Icchak Cukierman "Antek" apelował 3 sierpnia do pozostałych przy życiu Żydów: "Wstępujcie do szeregów powstańczych. Przez bój do zwycięstwa, do Polski wolnej, niepodległej, silnej i sprawiedliwej". Apel ŻOB-u wydrukowała po pewnym czasie prasa powstańcza, ale nie wywołał on żadnego odzewu. Nie ma też w tej prasie żadnych nawiązań do powstania w getcie. Rozgrywała się ostatnia bitwa o wolną Polskę, nikt nie miał głowy do Żydów. Ja tego nie potępiam, ja tylko żałuję, że tak się stało.

Rozmawiała Anna Bikont

* Barbara Engelking -

z wykształcenia psycholog, dr hab., pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, gdzie kieruje Centrum Badań nad Zagładą Żydów

**Dariusz Libionka - historyk, adiunkt w Centrum Badań nad Zagładą Żydów, redaktor naczelny wydawanego przez nie rocznika naukowego „Zagłada Żydów. Studia i Materiały”, kierownik działu naukowego Państwowego Muzeum w Majdanku

Barbara Engelking, Dariusz Libionka, "Żydzi w powstańczej Warszawie [Barbara Engelking, Dariusz Libionka, "Żydzi w powstańczej Warszawie] ", Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów, Warszawa 2009

http://wyborcza.pl/1,97737,7333125,W_Powstaniu_Warszawskim_nikt_nie_mial_glowy_do_Zydow.html?as=1&ias=2&startsz=x

Zdążyć przed naturą

Zdążyć przed naturą
Fred Pearce*
2009-12-06, ostatnia aktualizacja 2009-12-04 19:43

Czy wsiedlibyście do samolotu, wiedząc, że szansa na katastrofę jest jeden do dziesięciu? Oczywiście nie. Więc po co ryzykować całą planetę?

Przed szczytem klimatycznym w Kopenhadze

Przez 10 tys. lat na Ziemi panował wyjątkowo stabilny klimat. Od ostatniej epoki lodowcowej 400 pokoleń ludzi korzystało z tej stabilizacji, budując cywilizację.

Zdarzały się okresy cieplejsze i małe zlodowacenia, ale były to drobne wahnięcia temperatur. Zawsze w miarę dokładnie wiedzieliśmy, kiedy przyjdą deszcze, jaka będzie temperatura latem i zimą, jaki będzie poziom rzek.

Łagodny klimat był najpewniej główną przesłanką postępu. Dzięki niemu w ciągu 400 pokoleń rozproszone plemiona wypalających puszczę myśliwych z oszczepami przekształciły się w rolników, metalurgów, mieszkańców miast, przemysłowców - dziś siedem miliardów obywateli cyfrowego, zglobalizowanego świata.

Nasze złożone społeczeństwa opierają się na wiedzy, że zasiewy wzrosną, a pobudowanych miast i infrastruktury nie zmyją fale przypływu ani obfite deszcze.

Bez tej pewności homo sapiens żyłby nadal w jaskiniach. Znamy skutki choćby huraganu "Katrina" w Nowym Orleanie czy w zeszłym miesiącu w hrabstwie Kumbria. A co, jeśli przewidywania zawiodą częściej, a nawet w większości przypadków? Niech pomyślą o tej niepewności światowi przywódcy zbierający się w Kopenhadze, by zastanowić się, co robić ze zmianą klimatu. Prawda jest bowiem taka, że dobre czasy minęły, a my wypuszczamy do atmosfery zatrzymujące ciepło gazy. Dobiega kresu era klimatycznej stabilizacji.

Przed 17 laty na Szczycie Ziemi w Rio de Janeiro politycy podpisali konwencję klimatyczną ONZ, obiecując zapobiec "niebezpiecznym zmianom klimatu". Pierwszym skromnym krokiem do spełnienia tej obietnicy był protokół z Kioto z 1997 r. Wielu ludzi zaczyna rozumieć, że w najbliższym półwieczu będziemy musieli rezygnować stopniowo z paliw kopalnych, które napędzały nasz świat przez dwa wieki bezprecedensowego wzrostu populacji i bogactwa.

17 lat po szczycie w Rio naukowcy lepiej rozumieją możliwe skutki zmian klimatu. Ich doniesienia są coraz bardziej alarmujące - destabilizacja globalnego klimatu może okazać się nie stopniowa, tylko nagła i gwałtowna.

Uciekające ocieplenie

Według sceptyków rzeczywistość może odbiegać od uspokajająco łagodnych modelowych wykresów. Problem w tym, że może się ona okazać nie mniej dramatyczna od przewidywań modeli klimatycznych, ale o wiele gorsza.

W laboratoriach klimatologów, w uniwersyteckich bufetach i - owszem - w prywatnych e-mailach mówi się teraz o zmianach nieodwracalnych i uciekającym ociepleniu. Istnieje obawa, że przy wzroście powyżej 2 st. C nie da się powstrzymać ocieplenia i wzrostu poziomu mórz, nawet gdybyśmy ograniczyli emisję do zera.

Jest wiele powodów do obaw. Z niektórych badań wynika, że szybkie topnienie lodów Grenlandii i Antarktydy wkrótce zdestabilizuje ich pokrywę lodową, powodując w ciągu kilku dekad wzrost poziomu morza o wiele metrów.

Inne badania dowodzą, że topniejąca syberyjska wieczna zmarzlina może uwalniać zamrożony metan (najefektywniejszy gaz cieplarniany) w ilościach, które podniosą globalną temperaturę o kilka stopni. Topniejący lód może też wstrzymać cyrkulację prądów oceanicznych na północnym Atlantyku, co zmieni globalny schemat pogodowy i doprowadzi do zaniku monsunów w Azji.

Histeria? No cóż, nie są to jeszcze stuprocentowe prognozy - raczej obawy. Hazardziści wśród uczonych gotowi są przyjmować zakłady pięć, a nawet dziesięć do jednego przeciw tym zagrożeniom. Pada więc często pytanie: czy wsiedlibyście do samolotu, wiedząc, że szansa na katastrofę jest jeden do dziesięciu? Oczywiście nie. Więc po co ryzykować całą planetę?

A oto najbardziej chyba przekonujący argument pesymistów: raz już tak było, przyroda odnotowała momenty, od których nie było odwrotu.

Łagodny klimat, jakim cieszymy się od 10 tys. lat, poprzedzały epoki bardziej burzliwe. Wskutek owych nieodwracalnych zmian klimat nie zmieniał się zwykle stopniowo - raczej gwałtownymi skokami.

Co, przykładowo, stało się w końcowych wiekach ostatniego zlodowacenia? Wiemy już, że kiedy rozpadła się pokrywa lodowa, poziom mórz wzrósł w ciągu niecałych 400 lat o 20 metrów - dość, by zatopić większość wschodniej Anglii. To przeciętnie 20 razy szybciej niż teraz.

Pokrywy lodowe stopiły się wskutek szybkiego ocieplenia klimatu. Wtedy średnia temperatura większości półkuli północnej rosła o mniej więcej 10 st. C na dekadę. Można to zmierzyć, badając bąbelki w grenlandzkich rdzeniach lodowych.

Przedtem temperatura wahnęła się w przeciwną stronę. Opublikowane w zeszłym miesiącu badania dowodzą, że ok. 12,8 tys. lat temu w ciągu jednego roku średnia temperatura spadła o 16 st. C, zamrażając świat na tysiąc lat. Tamte burzliwe czasy mogą powrócić.

Siły, nad którymi nie panujemy

Jak dochodziło do tych zmian? Inicjowały je powolne, drobne przesunięcia orbity Ziemi zmieniające ilość i rozkład promieniowania docierającego do nas ze Słońca. Te nieznaczne skutki pomnażały wydarzenia zachodzące na Ziemi - nieodwracalne zmiany klimatu.

Po pierwsze, następowało nagłe przemieszczenie setek miliardów ton CO2 do i z atmosfery. Podczas ocieplenia gaz wydostawał się do atmosfery z naturalnych zbiorników, "rezerwuarów węglowych" takich jak wieczna zmarzlina i oceany. I gwałtownie znikał podczas ochłodzenia.

Po drugie, następowały gwałtowne zmiany cyrkulacji prądów oceanicznych włączające i wyłączające Golfsztrom. Dalece niejasny jest związek między ruchami orbity ziemskiej, przemieszczaniem się CO2 i prądami oceanicznymi. Ale ten związek istnieje i ma piorunujące skutki.

Co wreszcie dziś szczególnie niepokojące, kluczowym czynnikiem uruchamiającym nagłą zmianę wydaje się CO2. To gaz, który pompujemy do atmosfery w ilości 30 mld ton rocznie, głównie spalając paliwa kopalne.

Naturze trudno nam w tym dorównać. Nasze paliwa węglowe - węgiel kamienny i brunatny, ropa naftowa i gaz ziemny - to kopalne szczątki roślinności bagiennej sprzed setek milionów lat. Co roku spalamy to, co przyroda gromadziła przez ponad milion lat.

Odrzucam głos sceptyków, którzy każą mi nie martwić się zmianami klimatycznymi. Wpływamy na potężne siły geologiczne. Dwutlenek węgla jest planetarnym termostatem. Przyroda naciskała już węglowy przełącznik. Teraz robimy to my. Gmeramy w planetarnym systemie podtrzymywania życia.

Cokolwiek stanie się z przyrodą, najbardziej zagrożona wydaje się nasza skomplikowana cywilizacja, którą zbudowaliśmy dzięki szczęściu, jakim był trwający przez planetarną chwilę okres klimatycznej stabilizacji.

To zła wiadomość. Ale jest i dobra: tak być nie musi. Nadal jesteśmy panami swego losu. Dysponujemy technologią umożliwiającą rezygnację z groźnego uzależnienia od paliw węglowych. Możemy postawić na alternatywne źródła energii: elektrownie wiatrowe, słoneczne, pływowe i jeśli trzeba, jądrowe. Mamy też technologie pozwalające radykalnie ograniczyć zużycie energii.

Rzucenie węglowego nałogu nie musi być kosztowne - to mały koszt w porównaniu z ceną ratowania banków. Byłoby to znacznie łatwiejsze, gdybyśmy zmienili styl życia, stawiając na jakość mierzoną wskaźnikiem szczęścia, a nie konsumpcję mierzoną PKB.

Nie chodzi o to, byśmy odziali się we włosiennice. Rzeczywistym problemem jest to, czy mamy polityczną wolę zmiany.

Także w naszych społeczeństwach, jak w naturze, zachodzą nieodwracalne zmiany. Niektóre na lepsze. Spójrzmy, jak skończyliśmy z paleniem w barach i restauracjach. Jeszcze pięć lat temu nie uwierzyłbym, że pójdzie to tak łatwo i bezboleśnie. Albo jak pół wieku temu pozbyliśmy się smogu. Po wielkim smogu w 1952 r., który pochłonął 10 tys. śmiertelnych ofiar, fabrykanci powiedzieli: "To naturalne zjawisko, smog był zawsze, więc o co tyle hałasu?", "Zresztą tak czy owak, to by nas za dużo kosztowało".

Oto zadanie, jakie na nieporównanie większą skalę czeka nas w Kopenhadze. Zawołajmy: "Dość!". Pójdźmy tam, skąd nie będzie odwrotu - zacznijmy budować wolny od węgla świat przyszłości.

Czy przekroczymy Rubikon, zanim natura przekroczy własny? Tego nie umiemy jeszcze stwierdzić. Ale przed upływem tego miesiąca poznamy dużo lepiej nasze perspektywy.



Przełożył Sergiusz Kowalski



*Fred Pearce, angielski dziennikarz, o zmianach klimatycznych pisze co tydzień na environmentguardian.co.uk, opublikował m.in. "The Last Generation: How Nature Will Take Her Revenge for Climate Change" ("Ostatnie pokolenie: jak natura zemści się za zmianę klimatu")

Wielki Kryzys po 80 latach. Kapitalizm z ludzką twarzą

Wielki Kryzys po 80 latach. Kapitalizm z ludzką twarzą

Wielki Kryzys nie tylko wyniósł do władzy Hitlera i wychował pokolenie intelektualistów zafascynowanych sukcesem gospodarczym ZSRR. Z niego narodziło się także demokratyczne społeczeństwo dobrobytu

Kryzys lat 30. - zanotował dwadzieścia lat po tej katastrofie ekonomista John Kenneth Galbraith - był nie tylko "najbardziej niszczycielski ze wszystkich". Był także dla ekonomistów "szczególnie kłopotliwy". W eseju pod wymownym tytułem "Ekonomia a tradycja rozpaczy" Galbraith pisał: "Współczesna teoria skwitowała go jako samokorygujący się. Jeśli samokorygujący się, był nieunikniony, a jeśli nieunikniony - był nie do zniesienia".

Galbraith jest dziś zapomniany. W latach 50. i 60. był jednak gwiazdą. Jak twierdzi historyk gospodarki prof. Bradford DeLong z Princeton, był też być może najbardziej wpływowym amerykańskim ekonomistą XX w. Galbraith pisał książki o takich tytułach jak "Teoria kontroli cen" czy "Społeczeństwo dobrobytu". W 1929 r. miał 21 lat, należał więc do pokolenia ukształtowanego przez Wielki Kryzys. W czasie wojny był wicedyrektorem amerykańskiego Urzędu Kontroli Cen - w dużym stopniu dzięki Galbraithowi Ameryce udało się osiągnąć ogromny wzrost produkcji wojennej (a więc finansowanej przez państwo), trzymając inflację w ryzach. W latach 60. był doradcą prezydentów Kennedy'ego i Johnsona, którzy rozbudowywali amerykański system świadczeń socjalnych.

Wiele z tego, co pisał - a co bezpośrednio po wojnie leżało w centrum głównego nurtu myśli ekonomicznej na Zachodzie - brzmi dziś jak niepojęta lewacka herezja. "Nędzne spożycie biedaków wynika częściowo z przesadnych wymagań bogaczy" - pisał Galbraith w "Społeczeństwie dobrobytu". "Dla jednych i drugich nie wystarcza, a bogacze dostają znacznie więcej, niż im potrzeba. Gdyby to było możliwe, należałoby jakoś nierówności zaradzić, żaden bowiem wrażliwy człowiek nie może pozostawać obojętny na społeczne napięcia i konflikty, które nierówność rodziła".

Powojenne państwo dobrobytu przede wszystkim miało wyeliminować niepewność wbudowaną w rynek - a więc usunąć strach przed bezrobociem, chorobą i nędzą. Miało zmniejszać ciężar cyklicznych kryzysów kapitalizmu, organizując roboty publiczne i na różne sposoby pompując w gospodarkę pieniądze. Miało także otoczyć opieką obywatela od kołyski po grób. Jeżeli urodziłby się chory, państwo miało utrzymywać go przez całe życie. Jeżeli miałby biednych rodziców, państwo zapłaciłoby za szkołę. Jeżeli byłby zbyt chory, aby pracować, państwo wypłacałoby mu zasiłek, a kiedy się zestarzeje - emeryturę. Po śmierci państwo wypłaciłoby zasiłek jego dzieciom i dało pieniądze na pogrzeb.



Kolosalne bagno

Oczywiście nie wszystkie te idee były nowe. Dopiero w czasie Wielkiego Kryzysu stały się przedmiotem polityki głównego nurtu, a nie utopijnymi rojeniami socjalistów. Ubezpieczenia emerytalne i zdrowotne wprowadzano w różnych krajach Europy od końca XIX w. Dopiero jednak Wielki Kryzys zrobił z nich naczelne zadanie państwa - przestały być rozproszonymi reformami, a stały się kręgosłupem organizacji życia społecznego.

Takie radykalne przewartościowanie myślenia o roli państwa w życiu społecznym było możliwe tylko dlatego, że kryzys rzeczywiście wywrócił świat do góry nogami. Współczesnemu mieszkańcowi Zachodu - a nawet Polakowi wychowanemu, jak niżej podpisany, w peerelowskim państwie niedoboru - trudno dziś zrozumieć, jak był głęboki. We współczesnym doświadczeniu nie ma, na szczęście, nic porównywalnego.

Kryzys doświadczył Polskę najciężej ze wszystkich krajów, których losy analizują autorzy niedawno wydanej historii gospodarczej Europy pomiędzy wojnami (Ch. Feinstein, P. Temin, G. Toniolo, "The World Economy Between the World Wars", Oksford 2008). W 1932 r. produkcja przemysłowa wynosiła zaledwie 58 proc. poziomu z 1929 r., a wartość eksportu - tylko 38 proc. W Niemczech załamanie gospodarcze było nieco mniejsze (odpowiednio 61 i 45 proc.).

Dane dotyczące bezrobocia są trudniejsze do porównania. Liczono je wówczas w inny sposób niż dzisiaj, a informacje były niepełne. W Polsce było np. ogromne ukryte bezrobocie na wsi, którego nie obejmowały statystyki. W Stanach Zjednoczonych bezrobocie sięgnęło - według różnych szacunków - od 18 do 25 proc. Płace spadły drastycznie, np. zarobki robotników w Polsce zmniejszyły się przez trzy lata o prawie jedną trzecią (!) i dopiero w 1937 r. dorównały poziomowi sprzed kryzysu.

Za tymi suchymi liczbami kryje się bezmiar nędzy - też trudnej do wyobrażenia, bo wówczas, nawet w dobrych czasach, wszyscy żyli z naszego punktu widzenia dużo biedniej: zakup takich towarów jak buty czy radio był dużo większym wydatkiem niż dziś. Dziennikarze i socjologowie w Polsce i na Zachodzie opisywali rodziny, w których dzieliło się zapałki na czworo i jadło mięso raz w tygodniu - a i to końskie.

Ten bezmiar nieszczęść nie był wywołany wojną, upadkiem meteorytu czy kosmiczną katastrofą - tylko krachem na giełdzie. Był spektakularną klęską wolnorynkowego kapitalizmu jako instytucji. John M. Keynes - ekonomista, który dał politykom narzędzia do zbudowania państwa dobrobytu i argumenty za tym, że trzeba je zbudować - widział to bardzo wyraźnie. "Zasoby przyrody i narzędzia człowieka są tak samo płodne i wydajne, jak były - pisał w 1930 r. - Tempo naszego postępu ku rozwiązaniu materialnych problemów życia nie jest wolniejsze. Tak samo jak wcześniej jesteśmy w stanie zapewnić każdemu wysoki standard życia - wysoki w porównaniu z tym sprzed, powiedzmy, 20 lat - i wkrótce nauczymy się, jak zapewnić wszystkim jeszcze wyższy. Nasz dobrobyt nie był tylko przelotnym złudzeniem. Dziś jednak utknęliśmy w kolosalnym bagnie, myląc się w kontrolowaniu delikatnej maszyny, której działania nie rozumiemy".

Co wydawało się Keynesowi błędem, dla innych było złowrogim absurdem. Nietknięte fabryki i statki stały bezczynnie, a ich załogi szły na bezrobocie. Zboże, kawę czy cukier palono w magazynach albo topiono w portach, żeby podtrzymać spadające ceny - chociaż obok bezrobotni nie mieli co jeść. "W trzech największych potęgach przemysłowych - pisał Keynes - 10 mln robotników stoi bezczynnie".



Rynek okiełznany

W podręcznikach historii można przeczytać, że Wielki Kryzys utorował Hitlerowi drogę do władzy, a wielu ludzi zarówno w krajach biednych, jak i bogatych przekonał, że stalinowski ZSRR ma receptę na szybki rozwój gospodarczy. To prawda. Rzadziej jednak można przeczytać, że zmienił także postrzeganie kapitalizmu na Zachodzie. Pokoleniu Wielkiego Kryzysu to rynek wydawał się irracjonalny, marnotrawny i niesprawiedliwy, a państwo - dzięki redystrybucji, która część bogactwa jednostek miała przekazywać masom biedaków, dzięki aktywnej polityce społecznej i racjonalnemu planowaniu gospodarczemu - przynosiło nadzieję. Wykorzystywali to zarówno komuniści, jak i faszyści, bo i jedni, i drudzy obiecywali ludziom bezpieczeństwo - wyzwolenie od chaosu wolnego rynku. Warto dziś przypomnieć, że obie te obietnice mogły się wówczas wydawać całkiem realne. Za rządów Hitlera niemiecki PKB na głowę mieszkańca rósł w imponującym tempie ponad 6 proc. rocznie. ZSRR chwalił się wyeliminowaniem bezrobocia oraz gigantycznymi piecami Magnitogorska i zaporą Dnieprostroju. Wielu ludzi - w tym bardzo inteligentnych ludzi - jeszcze nie wiedziało, jak nieludzkie są totalitaryzmy i jak iluzoryczne są ich sukcesy.

Keynes pokazywał liberalnej demokracji drogę wyjścia z politycznej pułapki. W 1936 r. pisał, że nowe, opiekuńcze funkcje państwa są możliwe do osiągnięcia bez niepotrzebnego ograniczenia przestrzeni indywidualizmu, prywatnej inicjatywy w gospodarce i osobistej wolności. Morał: żeby mieć powszechny dobrobyt i bezpieczeństwo socjalne, nie trzeba rezygnować ani z demokracji, ani z rynku.

Taką drogę pokazywał Amerykanom New Deal Roosevelta, chociaż sam prezydent nie był wyznawcą Keynesa. Panowie nie przypadli sobie do gustu, a ich pierwsze spotkanie w 1938 r. trwało krótko - zaledwie 58 minut - i nie było udane. Rozczarowany Roosevelt miał powiedzieć potem współpracownikowi: "Zostawił mnie z kłębowiskiem liczb. To chyba matematyk, a nie specjalista od ekonomii politycznej". Keynes pochwalił jednak New Deal. Jego autorom miał powiedzieć po wizycie u prezydenta: "Dzięki jednemu dolarowi wydanemu na zasiłki albo prace publiczne, albo na cokolwiek innego, wytwarzacie cztery dolary dochodu narodowego" (bo zatrudnieni przy robotach publicznych bezrobotni wydadzą zarobki na jedzenie i ubranie, przez to dając zatrudnienie innym; na podobnej idei opiera się dziś pakiet stymulacyjny Obamy).

New Deal był w istocie chaotyczną plątaniną pomysłów, mniej lub bardziej udanych. Była tu budowa autostrad, szkół i mostów; wprowadzenie pierwszego systemu powszechnych ubezpieczeń społecznych i emerytur; narzucenie ponad stu branżom przemysłu wyśrubowanych (jak na owe czasy) standardów prowadzenia interesów, które obejmowały m.in. płacę minimalną, humanitarne zasady zatrudniania dzieci i kobiet czy ograniczenia w liczbie godzin pracy. Z drugiej strony np. administracja naciskała przedsiębiorców, żeby nie obniżali płac - co w sytuacji kryzysu zwiększało bezrobocie, chociaż ci, którzy jeszcze mieli pracę, nadal zarabiali dobrze. Nawet jednak bardzo krytycznie nastawieni do Roosevelta historycy - tacy jak autorka wydanej niedawno historii Wielkiego Kryzysu Amity Shlaes - przyznają, że zasięg tych przedsięwzięć był imponujący: w 1934 r. dzięki CWA (administracji robót publicznych) powstały aż 4 mln miejsc pracy przy budowie dróg, mostów i parków. W lutym tego samego roku różne formy państwowej pomocy objęły 8 mln rodzin, czyli 22 proc. Amerykanów (Polacy kryzys musieli przecierpieć - ubogiego państwa nie było stać ani finansowo, ani organizacyjnie na równie wielkie przedsięwzięcia).



New Deal, a potem boom

Być może New Deal nie był najlepszą drogą wyjścia z kryzysu. Do dziś spierają się o to historycy. W dłuższej perspektywie jednak zarówno New Deal, jak i inspirowana teoriami Keynesa polityka w Europie - czy to w latach 30., czy po wojnie - okazały się wielkim historycznym sukcesem. Polityka pełnego zatrudnienia, ubezpieczenia socjalne, gwarantowane przez państwo emerytury - wszystko to, zrodzone z odpowiedzi na Wielki Kryzys, zapewniło demokracjom Zachodu spokój społeczny i sprawiło, że komunizm stał się znacznie mniej atrakcyjny dla Europejczyków. Zarówno wysokie podatki, jak i rozbudowa świadczeń socjalnych nie przeszkodziły rozwojowi gospodarki. Po wojnie przez niemal 30 lat - aż do kryzysu naftowego w 1973 r. - Stany Zjednoczone i Europa Zachodnia cieszyły się bezprecedensowym gospodarczym boomem, o którym dziś trudno im nawet marzyć. Można tylko żałować, że ze względów od Polaków zgoła niezależnych nie mogliśmy wziąć w nim udziału.

Ta historia dziś - w czasach kolejnego głębokiego kryzysu - dodaje jednak otuchy. W latach 30., w otchłani Wielkiego Kryzysu, nie brakowało głosów, że każde nałożenie więzów na nieobliczalne kaprysy rynku prowadzi do politycznej i gospodarczej katastrofy. Społeczeństwo dobrobytu, którego twórcy wyciągnęli lekcję z tamtych doświadczeń, dowodzi, że to zwyczajnie nieprawda.

źródło: http://wyborcza.pl/1,97559,7333178,Wielki_Kryzys_po_80_latach__Kapitalizm_z_ludzka_twarza.html

Przemówienie Noblowskie Obamy

Obama: Jak skromne są moje osiągnięcia
Barack Obama
2009-12-11, ostatnia aktualizacja 2009-12-10 22:27


Nie mam ostatecznych rozwiązań dla problemów, jakie niesie ze sobą wojna. Musimy jednak zacząć od uznania niełatwej prawdy, że za naszego życia nie uda nam się wyeliminować nacechowanych przemocą konfliktów - mówił prezydent USA odbierając pokojowego Nobla

Przyjmuję tę nagrodę z głęboką wdzięcznością i w wielkiej pokorze. Nie mogę pominąć kontrowersji, jakie wzbudziła państwa decyzja. Po części stało się tak dlatego, że jestem u początku, nie zaś u końca mojej pracy na arenie światowej.

Porównanie do wielkich postaci historycznych, które otrzymały to wyróżnienie - Schweitzera, Kinga, Marshalla i Mandeli - pokazuje, jak skromne są moje osiągnięcia. Co więcej, żyją dziś na świecie ludzie bici i więzieni za walkę o sprawiedliwość, wielu działa w organizacjach humanitarnych niosących pomoc cierpiącym, są wreszcie miliony anonimowych osób, których cicha odwaga i poświęcenie imponują najzagorzalszym nawet cynikom. Nie sposób sprzeciwiać mi się opinii, że ludzie ci - czasem znani ogółowi, czasem nieznani nikomu poza tymi, którym pomagają - o wiele bardziej zasługują na tę nagrodę niż ja.

Być może jednak najważniejszą okolicznością towarzyszącą przyznaniu mi tego wyróżnienia jest to, że jestem naczelnym wodzem kraju toczącego dwie wojny. Jedna z tych wojen już cichnie, drugiej zaś Ameryka wcale nie pragnęła, ale wraz z 43. innymi państwami prowadzimy ją po to, by bronić siebie i inne kraje przed dalszymi atakami.

Prowadzimy zatem wojnę, a ja jestem odpowiedzialny za wysyłanie tysięcy młodych Amerykanów na walkę toczoną w odległym kraju. Niektórzy z nich będą zabijać. Niektórzy z nich zginą.

Wojna rzadko jest sprawiedliwa

Przemawiam tu z pełną świadomością kosztów, jakie niesie ze sobą konflikt zbrojny. Dręczą mnie przy tym trudne pytania na temat związków pomiędzy wojną a pokojem.

Nie są to pytania nowe. Wojna, w takiej czy innej postaci, pojawiła się wraz z zaistnieniem człowieka. W trakcie swej historii ludzkość wypracowała koncepcję "wojny sprawiedliwej", spełniającej kilka warunków. Jest to działanie podejmowane w ostateczności lub w samoobronie, zastosowane środki są proporcjonalne do okoliczności, a przemoc nie dotyka ludności cywilnej, jeśli to tylko możliwe.

Warunki te rzadko bywały spełniane. Wojny pomiędzy armiami utorowały drogę wojnom pomiędzy narodami - wojnom totalnym, w których zatarło się rozgraniczenie na armię i ludność cywilną. Choć trudno wyobrazić sobie rzecz bardziej sprawiedliwą niż pokonanie III Rzeszy i państw Osi, II wojna światowa okazała się konfliktem, który pochłonął dwukrotnie większą liczbę cywilów niż żołnierzy.

Nie mam ostatecznych rozwiązań dla problemów, jakie niesie ze sobą wojna. Musimy jednak zacząć od uznania niełatwej prawdy, że za naszego życia nie uda nam się wyeliminować nacechowanych przemocą konfliktów.

Mówię to, mając w pamięci słowa wypowiedziane przed wieloma laty przez Martina Luthera Kinga podczas tej samej ceremonii: "Przemoc nigdy nie przynosi trwałego pokoju; nie rozwiązuje też żadnych problemów społecznych, jedynie wywołuje nowe i bardziej złożone". Jako osoba, która może tu dziś stać dzięki działaniom doktora Kinga, stanowię żywe świadectwo moralnej siły tkwiącej w powstrzymywaniu się od stosowania przemocy. Wiem, że nie ma nic słabego, nic biernego i nic naiwnego w przekonaniach i postawach Gandhiego i Kinga.

Jako głowa państwa nie mogę się kierować wyłącznie ich przykładem i pozostawać bezczynnym w obliczu zagrożeń czyhających na Amerykanów. Nie ma wątpliwości, że zło na świecie istnieje. Ruch, któremu przyświecałyby ideały niestosowania przemocy, nie byłby w stanie powstrzymać Hitlera. Negocjacje nie skłonią przywódców Al-Kaidy do złożenia broni.

Odnoszę się do tych kwestii, ponieważ obywatele wielu krajów żywią dziś mieszane uczucia co do działań militarnych, i to niezależnie od sprawy, w jakiej są one podejmowane. Czasami towarzyszy temu podejrzliwość wobec Ameryki, jedynego dziś mocarstwa światowego. Obojętnie jakie błędy żeśmy popełnili, jedno jest jasne: dzięki przelewanej przez naszych obywateli krwi i sile naszych wojsk USA pomogły utrzymywać bezpieczeństwo globalne przez ponad sześć dekad. Dzięki poświęceniu i ofiarności naszych mężczyzn i kobiet w mundurach pokój i pomyślność mogły szerzyć się od Niemiec po Koreę, a demokracja zapanowała w miejscach takich jak Bałkany.

Ponosiliśmy ten ciężar nie dlatego, że chcieliśmy narzucić innym naszą wolę. Czyniliśmy to w imię oświeconego interesu własnego. Pragnęliśmy zapewnić naszym dzieciom i wnukom lepszą przyszłość, wierząc, że ich los będzie lepszy, jeśli dzieci ludzi mieszkających w innych państwach też będą mogły żyć w pokoju i dobrobycie.

Nie zrezygnujemy z naszych wysiłków na rzecz zapewnienia bezpieczeństwa globalnego. Jednak w świecie, w którym zagrożenia są coraz powszechniejsze, a zadania coraz bardziej złożone, Ameryka nie może działać sama. Prawda ta odnosi się do Afganistanu czy upadłych państw jak Somalia, gdzie do terroryzmu i piractwa dołączają ponadto głód i cierpienie ludności. Co smutniejsze, w nadchodzących latach dalej będzie to prawdą w niestabilnych regionach świata.

Przywódcy i żołnierze z państw NATO, jak również inni nasi przyjaciele i sojusznicy, dają świadectwo tej prawdzie swoim zaangażowaniem i odwagą okazywanymi w Afganistanie. Pokój wymaga odpowiedzialności. Pokój pociąga za sobą ofiarę. Z tej racji istnienie NATO jest nadal niezbędne. Dlatego też powinniśmy wzmocnić ONZ-owskie i regionalne siły pokojowe, nie zrzucając wykonania tego zadania na kilka tylko państw.

Jeśli zastosowanie siły jest nieuniknione, mamy moralny i strategiczny interes w przestrzeganiu przez nas samych określonych zasad postępowania. Nawet jeśli przychodzi nam zmierzyć się z przeciwnikiem lekceważącym wszelkie reguły, to wierzę, że USA stanowić będą przykład, jak prowadzić działania wojenne. To bowiem odróżnia nas od tych, z którymi walczymy. Z tego powodu zakazałem stosowania tortur i poleciłem zamknąć więzienie w Guantanamo. Dlatego też potwierdziłem spoczywające na Ameryce zobowiązanie do przestrzegania konwencji genewskich.

Dlaczego musimy walczyć

Mówiłem o pytaniach, które musimy mieć w pamięci i które ciążą nam na sercu, gdy decydujemy się prowadzić wojnę. Chciałbym teraz skoncentrować się na wysiłkach podejmowanych w celu unikania w przyszłości tego rodzaju tragicznych wyborów i odnieść się do trzech środków, dzięki którym możemy zaprowadzić sprawiedliwy i trwały pokój.

Po pierwsze, uważam, że w kontaktach z państwami łamiącymi zasady i prawa musimy wypracować alternatywne do przemocy sposoby zmuszania ich do zmiany swego postępowania. Jeśli bowiem pragniemy trwałego pokoju, to słowa wypowiadane przez społeczność międzynarodową powinny mieć swoją wagę. Rządy łamiące zasady powinny zostać pociągnięte do odpowiedzialności. Sankcje muszą pociągać za sobą konkretne koszty. Nieustępliwość musi wywoływać coraz większą presję, a tę można skutecznie wywierać tylko wtedy, gdy świat się zjednoczy.

Jednym z takich pilnych problemów jest zapobieżenie rozprzestrzenianiu się broni atomowej i próba zbudowania świata wolnego od zagrożenia nuklearnego. W połowie ubiegłego wieku państwa zgodziły się zawrzeć jasno brzmiący traktat: wszyscy mają prawo dostępu do pokojowego wykorzystania energii atomowej, kraje nieposiadające broni nuklearnej nie będą dążyły do jej skonstruowania, a mocarstwa atomowe rozpoczną prace nad rozbrojeniem.

Jestem zdeklarowanym zwolennikiem utrzymania tej umowy w mocy. To priorytet mojej polityki zagranicznej. Pracuję z prezydentem Miedwiediewem nad ograniczeniem arsenału nuklearnego Ameryki i Rosji.

Zarazem jednak spoczywa na nas wszystkich obowiązek dołożenia wszelkich starań, by takie kraje, jak Iran i Korea Północna, nie podważały tego porządku. Ci, którzy pragną pokoju, nie mogą stać bezczynnie, gdy inni zbroją się na wojnę atomową. Ta sama zasada powinna odnosić się do wszystkich, którzy naruszają prawo międzynarodowe, brutalnie traktując swych obywateli.

Jeśli ma miejsce ludobójstwo w Darfurze, gwałty w Kongu czy represje w Birmie to muszą być tego konsekwencje. Im bardziej będziemy trzymać się razem, tym mniejsze będzie prawdopodobieństwo, że będziemy kiedyś wybierać między interwencją zbrojną a bezczynnym przyglądaniem się opresji.

Jak ważne są prawa człowieka

W tym miejscu przechodzę do drugiej kwestii - natury tak upragnionego przez nas pokoju. Pokój to nie tylko brak widocznego konfliktu. Jedynie sprawiedliwy pokój zbudowany na wrodzonej każdemu człowiekowi godności i przysługujących każdemu prawach może być rzeczywiście trwały. Ta idea przyświecała po II wojnie światowej twórcom Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka.

Słowa te zbyt często były ignorowane. W niektórych krajach nieposzanowanie praw człowieka tłumaczy się niesłusznym przekonaniem, że są to wartości zachodnie, obce kulturze miejscowej bądź też niewłaściwe na aktualnym stopniu rozwoju danego narodu. W samej Ameryce przez długi czas panowało napięcie pomiędzy tymi, którzy określali siebie mianem realistów, a tymi, którzy nazywali się idealistami. Pierwsi uważali, że powinniśmy realizować nasze interesy, drudzy, że powinniśmy narzucać innym wyznawane przez siebie wartości.

Odrzucam ten wybór. Uważam, że tam, gdzie obywatelom odmawia się prawa do swobody wypowiedzi czy wyznania, wyboru swoich przywódców lub gromadzenia się bez strachu, pokój ma charakter nietrwały. Stłumiony gniew narasta, a tłamszenie tożsamości etnicznej lub religijnej może prowadzić do aktów przemocy. Wiemy też, że odwrotność tego również jest prawdą. Dopiero po tym, jak Europa stała się wolna, mógł w niej zapanować pokój.

Nawet jeśli szanować będziemy odmienność kultur i tradycji innych krajów, Ameryka zawsze będzie opowiadać się za aspiracjami uniwersalnymi. Będziemy składać świadectwo cichej godności reformatorów, jak Aung Sang Suu Kyi, odwadze obywateli Zimbabwe głosujących mimo groźby pobicia, czy tysiącom tych, którzy w milczeniu maszerują ulicami irańskich miast.

Chciałbym też podkreślić, że promowanie praw człowieka nie może ograniczać się do samego tylko nawoływania do ich respektowania. Czasami musi być uzupełnione żmudną dyplomacją. Wiem, że z zadawaniem się z reżimami nie idzie w parze dające dużo satysfakcji czyste oburzenie. Wiem też jednak, że sankcje bez rozmów z reżimami, że potępienie ich bez dyskusji nie przyniosą zmian. Żaden z represyjnych reżimów nie może wkroczyć na nową drogę, o ile nie uchyli mu się przedtem drzwi.

Zważywszy na okrucieństwa rewolucji kulturalnej, spotkanie Nixona z Mao wydawało się niewybaczalne. Niemniej z pewnością pomogło ono Chinom wydobyć miliony swych obywateli z nędzy i nawiązać kontakt ze społeczeństwami otwartymi. Zaangażowanie Jana Pawła II w sprawy polskie pozwoliło znaleźć nieco miejsca nie tylko dla Kościoła katolickiego, lecz także dla wolnych związków pod przewodem Lecha Wałęsy.

Koncepcja sprawiedliwego pokoju obejmuje sobą nie tylko prawa polityczne i obywatelskie - powinna ona także dotyczyć zagwarantowania bezpieczeństwa gospodarczego i otworzenia możliwości ekonomicznych. Z tego powodu pomoc rolnikom w wyżywieniu ich rodaków - czy społeczeństwu w edukacji dzieci i zapewnieniu opieki chorym - nie jest li tylko aktem miłosierdzia. Dlatego też świat musi się zjednoczyć w działaniach zapobiegających zmianom klimatycznym. Toczy się właśnie debata na temat tego, czy jeśli dziś nic nie zrobimy, to czeka nas coraz powszechniejsza susza, głód i masowe migracje, które na dziesięciolecia staną się zarzewiem konfliktów.

W miarę jak świat się kurczy, coraz łatwiej będzie nam zobaczyć, jak bardzo wszyscy jesteśmy do siebie podobni, że właściwie wszyscy pragniemy tego samego - przeżyć swoje życie w poczuciu szczęścia i spełnienia. Jednak z uwagi na galopujące tempo globalizacji nie powinien dziwić odczuwany przez niektórych lęk przed utratą tego, co najbardziej cenią w swojej tożsamości rasowej, etnicznej czy przede wszystkim religijnej. Strach ten doprowadził do wybuchu konfliktów. Za przykład mogą posłużyć kraje rozdzieranie wzdłuż linii podziałów etnicznych czy też Bliski Wschód, gdzie konflikt pomiędzy Arabami a Żydami wydaje się nasilać.

Czym jest święta wojna

Najgroźniejszym tego przejawem jest jednak wykorzystywanie religii do usprawiedliwiania mordowania niewinnych ludzi. Dopuszczają się tego ci, którzy wypaczają i kalają wielką religie islamu. To oni zaatakowali mój kraj z Afganistanu. Ekstremiści ci nie są bynajmniej pierwszymi, którzy mordują w imię Boże - liczne przykłady tego rodzaju zachowań dostarczyli nam uczestnicy wypraw krzyżowych. Żadna święta wojna nie może nigdy być wojną sprawiedliwą. Tak wypaczone podejście do religii jest niezgodne nie tylko z koncepcją pokoju, ale także z istotą wiary, gdyż fundamentem każdej wielkiej religii jest wezwanie, byśmy czynili innym to, co chcielibyśmy, aby oni czynili nam.

Dążmy zatem do świata takiego, jakim powinien on być - szukajmy bożej iskry, która tli się w duszy każdego z nas. Gdzieś na świecie - tu i teraz - jakiś żołnierz stoi w obliczu przeważających sił, ale wciąż dzielnie trwa w obronie pokoju. Gdzieś dzisiaj matka żyjąca w nędzy wciąż poświęca swój czas na naukę swego dziecka, bo wierzy, że w tym okrutnym świecie mogą spełnić się jego marzenia.

Kierujmy się ich przykładem. Możemy przyznać, że ludzie wciąż cierpieć będą ucisk, a zarazem niezmiennie dążyć do sprawiedliwości. Możemy uznać, że upokorzenia są trwałym elementem świata, a mimo to dalej walczyć o godność. Możemy zrozumieć, że nadal będą toczone wojny, a jednak nieustępliwie zabiegać o pokój. Możemy to zrobić, bo tego uczy nas historia postępu ludzkości. Taką nadzieję żywi cały świat i w obliczu dzisiejszych wyzwań to właśnie powinno być naszą pracą tu, na Ziemi.

Tytuł, śródtytuły i skróty od redakcji. Tłum. Maciej Kositorny

źródło: http://wyborcza.pl/1,76842,7354032,Obama__Jak_skromne_sa_moje_osiagniecia.html?as=2&ias=2&startsz=x

piątek, 11 grudnia 2009

Gen. Jaruzelski: Naród powinien nas zrozumieć

Gen. Jaruzelski: Naród powinien nas zrozumieć

opr. red
2009-12-10, ostatnia aktualizacja 2009-12-09 18:30

Notatki gen. Wiktora Anoszkina z rozmowy tow. Wiktora G. Kulikowa z tow. Wojciechem Jaruzelskim w dniu 9 grudnia 1981 r. (godz. 1.07-2.35 czasu moskiewskiego)

W.G. Kulikow1: Pozdrowienia i najlepsze życzenia od tow. L.I. Breżniewa2 w związku ze stabilizacją sytuacji, a także powodzenia w walce z kontrrewolucją w kraju. Pozdrowienia przekazuje również D.F. Ustinow3.

W. Jaruzelski4: Zapytał, co nowego w Moskwie. Czy już jest zima?

W.G. Kulikow: Odpowiedział, że pogoda jest zmienna. Leży śnieg, ale jest ciepło. Odbyło się posiedzenie K [omitetu] M [inistrów] O [brony]. Udało się uważniej przyjrzeć niektórym towarzyszom. Nie spodziewaliśmy się, że tak się zachowa Czinege5. Zapewne tow. Siwicki6 już Wam o tym zameldował. Wcześniej zachowanie towarzyszy węgierskich nie wywoływało szczególnych reakcji z naszej strony. Teraz jest inaczej. Zauważamy sprzeczności w ich poglądach. Ogólnie rzecz biorąc, członkowie KMO z dużym zrozumieniem ustosunkowali się do Waszej prośby. D.F. Ustinow musiał poczynić wiele starań. Tow. Czinege skierował rozmowę na kwestie teoretyczne, orientując się przy tym na tow. Olteanu7. Rumuni praktycznie natychmiast negatywnie odpowiedzieli na Waszą prośbę, a tym samym na nasze propozycje.

Następnie tow. Kulikow wyjaśnił tok polemiki z Czinege (o podpisaniu oświadczenia przez Szóstkę; o tym, żeby następnego dnia opublikować propozycję tow. Kadara8 itd. Replika tow. N.W. Ogarkowa9 na temat roku 195610 i reakcja Czinege na nią itd.).

W. Jaruzelski: Oświadczył, że chce się podzielić ciekawostką. Wczoraj ambasador S [ocjalistycznej] R [epubliki] R [umunii] zwrócił się z prośbą, aby go przyjąć z listem od N. Ceausescu11. Odpowiedziałem, że na razie nie mam czasu. Treści listu mi nie ujawnił. Ale przyjmę go w terminie późniejszym.

W.G. Kulikow: Zauważył, że SRR dąży do zacieśnienia stosunków z Jugosławią, Egiptem, Chinami i innymi państwami niesocjalistycznymi. Udzielił kilku wyjaśnień wraz z oceną sytuacji w Egipcie: pchają się do nich Stany Zjednoczone, budują bazy, widoczne są odchylenia od linii Sadata.

Sytuacja w Afganistanie nie poprawia się. Jest zima, ale nadal jest niespokojnie. Rebelianci działają przez zaskoczenie. Babrak [Karmal12] na razie nie podejmuje aktywnych działań zmierzających do aktywizacji partii, choć na swoim stołku czuje się pewniej. Uciekają rekruci. Liczebność armii [afgańskiej] wynosi ok. 142 000. To słabi żołnierze. Ale i nasze wewnętrzne sprawy sojusznicze dalekie są od doskonałości. Wróg załatwia wszystko umiejętnie, po mistrzowsku. Sytuacja się zaostrza.

W. Jaruzelski: Odnosząc się do sytuacji w kraju, zauważył, że jest ona nadzwyczaj ciężka. Dzisiaj odbyło się posiedzenie Sekretariatu Komitetu Centralnego [PZPR] oraz narada z I sekretarzami komitetów wojewódzkich. Obecnie częściej się z nimi spotykam w celu wymiany poglądów. Sytuacja jest niepokojąca.

Następnie W. Jaruzelski podziękował za przybycie. Przyjechał Bajbakow13, czekamy na Kriuczkowa14. Potrzebujemy takiej pomocy. Ale zachorował Kiszczak15, który jest nam bardzo potrzebny. Niedobrze się stało. On jest dobrze zorientowany w całym planie wprowadzenia stanu wojennego. Jego choroba jest nam stanowczo nie na rękę. Sytuacja w PRL jest Wam znana, dlatego nie będę jej oceniał. Nie będę też wypowiadał się na temat gospodarki, bo o tym wyczerpująco powiadomiłem Bajbakowa.

Uległ znacznej poprawie stosunek do Partii i Rządu. Mamy ośrodki badania opinii publicznej. Oto, jakie dane mogę przytoczyć: we wrześniu 1981 r. Rząd miał 30-procentowe poparcie, a "Solidarność" 70 proc.; obecnie Rząd ma 53 proc., a "Solidarność" 47 proc. Szala poparcia przechyla się na naszą korzyść.

Zaktywizowaliśmy pracę w PZPR. Więcej pracujemy w terenie. Kierujemy tam przedstawicieli Komitetu Centralnego, rządu, Wojska Polskiego. Jadą tam z referatami, z wykładami.

Kolejnym krokiem była propozycja utworzenia Frontu Porozumienia Narodowego.

Przeciwnik zorientował się, że przegrywa, i przeszedł do kontrataku. Podjął próbę dyskredytacji organizacji partyjnych w dużych zakładach pracy. Ale na razie członków partii nie ruszają. Boją się. Przeprowadzają referenda itd.16 Tym samym wywiera się presję na Partię.

Partia jest bardzo słaba. 600-700 tysięcy członków [PZPR] należy do "Solidarności". PZPR zgrzybiała. I to jest zrozumiałe. Jeden kryzys, drugi... Kierownictwo dopuszcza się defraudacji. Wśród ludności ma niski autorytet.

Jeżeli przeanalizować nasze stosunki z "Solidarnością", to przez całe półtora roku nie były one pomyślne. Oddziaływaliśmy na nią środkami politycznymi. Wyczerpaliśmy nasze możliwości, teraz potrzebna jest siła.

W toku tych wszystkich wydarzeń na razie pozostało nietknięte Wojsko Polskie. Bardzo dobrze zaprezentowały się grupy oficerów w gminach, w zakładach pracy. 97 proc. działaczy partyjnych w terenie pozytywnie wypowiada się na ich temat. 20 grudnia trzeba będzie zwalniać do rezerwy żołnierzy, którym przedłużono służbę w wojsku o dwa miesiące. Postanowiono ich w tym celu wykorzystać.

Zaczęliśmy włączać do działań MSW i organy bezpieczeństwa. Pozytywną rolę odegrała akcja przeprowadzona w szkole pożarniczej17. Mamy jednak nadal wiele trudności. Najważniejsze to nie zdradzić naszych zamiarów. Staramy się nie wciągać w to osób cywilnych, chociaż zlecamy im poszczególne zadania w ogólnym planie działań. Czasu pozostało mało, ale przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego realizowane są zgodnie z planem. Na razie rozwiązujemy kwestie organizacyjne.

Sprawa najważniejsza to zaaresztowanie 6000 przeciwników. Wszystkich ich zapewne nie uda się złapać. Oni już zaczynają się chować w zakładach pracy. Tego się obawiam. Uderzenie w puste miejsce jest gorsze niż jego brak. Byłoby to dla nas brzemienne w skutki. Jeśli zdecydujemy się na taki krok, zrobimy to w nocy z piątku na sobotę (11/12 grudnia) lub z soboty na niedzielę (12/13 grudnia). Następnie będzie moje wystąpienie w radiu i telewizji.

W terenie praktycznie nie ma się na kim oprzeć, nie mamy kontaktów. Staramy się zachować to w tajemnicy. Szczególne znaczenie ma dla nas utrzymanie radia i telewizji. Pod Warszawą trzymamy pięć kompanii w celu ich obrony. "Solidarność" może je uszkodzić. Ale mamy co nieco w rezerwie.

Następnie W. Jaruzelski powiedział o podjęciu działań mających na celu wzmocnienie ochrony magazynów żywnościowych, składów materiałów pędnych i smarów, obiektów rządowych i innych urzędów.

Robotnicy w zakładach pracy mogą strajkować. Tam panoszy się "Solidarność". Partia w zakładach sama nic nie będzie w stanie zrobić. Jednak strajki są dla nas najlepszym wariantem. Robotnicy pozostaną na miejscu. Będzie gorzej, jeśli wyjdą z zakładów pracy i zaczną dewastować komitety partyjne, organizować demonstracje uliczne itd. Gdyby to miało ogarnąć cały kraj, to wy (ZSRR) będziecie nam musieli pomóc. Sami nie damy sobie rady z wielomilionowym tłumem.

Wszystkie działania będziemy podejmować pod hasłem "Obrona Ojczyzny". I w takiej sytuacji wojsko przejmie wszelkie uprawnienia. Jest to hasło polityczne. Może trzeba będzie powołać krajowy komitet wojskowo-rewolucyjny.

REKLAMY GOOGLE

* Konto Oszczędnościowe BPH
Sprawdź najlepszy rachunek według portalu finansowego Bankier.pl
bph.pl
* Narodowy Test IQ
Rozwiąż test na iloraz inteligencji Sprawdź jak wypadniesz!
www.protestiq.pl
* Święteczne prezenty Era
Twoja sieć rodzinna Każdy z każdym rozmawia za 0 zł/min
www.era.pl/siec_rodzinna

Postanowiliśmy, że we wszystkich ministerstwach i urzędach, z gminami włącznie, będziemy mieć komisarzy wojskowych. Wszystko to już zostało przygotowane. Powołani zostali komisarze. W dniu dzisiejszym komisarze rozjechali się do komitetów wojewódzkich [PZPR], a jutro, 10 grudnia, zaczną nawiązywać kontakty z miejscowymi władzami partyjnymi i państwowymi. Hasło "Obrona Ojczyzny" zostało przez nas wybrane po to, by na pierwszy plan nie wysuwać Partii, która nie cieszy się popularnością w narodzie. Myślę, że trzeba utworzyć nową partię, tak jak zrobiono to na przykład na Węgrzech18. Obecnie około miliona członków PZPR należy do "Solidarności". To niedobrze. Nowa partia powinna być partią marksistowsko-leninowską. Niech ona będzie mniejsza liczebnie (ok. 1 mln), ale lepsza kadrowo.

Odnosząc się do problemu izolacji ekstremistów z KPN i KSS "KOR", W. Jaruzelski zauważył, że byłoby dobrze, gdyby część "bandziorów" uciekła na Zachód. Szkoda, że nie mamy wspólnych granic z państwami kapitalistycznymi. Niechby uciekło kilka tysięcy, tak jak zezwolił na to Fidel [Castro], wtedy byłoby nam znacznie łatwiej.

W.G. Kulikow: Zapytał W. Jaruzelskiego, czy wojsko wejdzie do poszczególnych regionów. Jeżeli nie starczy waszych sił, to pewnie trzeba będzie wykorzystać "Tarczę-81"19. L.I. Breżniew mówił o udzieleniu Wam pomocy. Ale zapewne Wojsko Polskie samo poradzi sobie z tą garstką kontrrewolucjonistów.

W. Jaruzelski: Zauważył, że na przykład Katowice liczą około 4 mln mieszkańców20. To taka Finlandia, a wojska - jeśli nie liczyć dywizji obrony przeciwlotniczej - nie ma. Dlatego bez pomocy nie damy rady. A w ogóle to trudno wyobrazić sobie całą sytuację. Jest zima. Zachód wprowadzi sankcje gospodarcze. Potrzebujemy pomocy gospodarczej. Rozumiem, że obecnie nikomu nie jest łatwo. Ale to nie byłoby drogie. Byłoby gorzej, gdyby Polska wyszła z Układu Warszawskiego.

W.G. Kulikow: Ponownie zauważył, że potrzebne są zdecydowane działania, przekonanie o zwycięstwie nad wrogiem klasowym. Bez tego nie wolno podejmować walki.

W. Jaruzelski: Zwrócił uwagę, że pojawił się jeszcze jeden negatywny czynnik: Kościół dołączył do "Solidarności". Zaczęło się to jeszcze za Wyszyńskiego. Glemp wysłał listy do mnie, do Wałęsy i do posłów. Pisze w nich, że wprowadzenie stanu wyjątkowego "grozi tragedią". Listy do Sejmu i Wałęsy oczywiście dotrą na Zachód.

Jeśli Kościół ostatecznie dołączy do "Solidarności", to będzie dla nas trudna sytuacja. Będę musiał jeszcze porozmawiać z Glempem. Wysłaliśmy też swojego przedstawiciela do Papieża. Jutro spotkam się ze świeckimi katolikami. To coś nowego w naszych stosunkach z Kościołem. I nie jest to dla nas sytuacja korzystna. Lecz mimo wszystko można powiedzieć, że zaczęliśmy odliczać czas, godzina za godziną.

Naród boi się konfrontacji. Przypomina sobie poprzednie sytuacje. W naszej historii co 30 lat wybucha powstanie. Młodzież właśnie na to daje się nabrać. 14 grudnia przypada rocznica wydarzeń na Wybrzeżu21. Tak więc mamy szereg niesprzyjających okoliczności. Posiedzenie Sejmu zamierzamy zwołać na 15-16 grudnia22. W trakcie pracy Sejmu nie należy prowadzić podobnych akcji.

W.G. Kulikow: Zapytał, jak się zachowają chłopi.

W. Jaruzelski: Odpowiedział, że chłopi nie sprzedają swoich produktów. Pieniądze nie są im potrzebne, ponieważ nie mogą za nie niczego kupić - ani samochodu, ani butów. W sklepach nie ma niczego. Jeśli chodzi o studentów, to dziś lub jutro powinni zakończyć strajki23. Targają nimi emocje i mogą bardzo zaszkodzić.

W.G. Kulikow: Czy to znaczy, że godzina wybiła, że podjęto decyzję o zaktywizowaniu działań. Tak zrozumiałem Waszą wypowiedź.

W. Jaruzelski: Na dziś jest to nasza wstępna decyzja. Sytuacja może ulec zmianie. Kontrrewolucja zatacza coraz szersze kręgi. Jakieś działania podejmie Kościół. I wtedy możemy znaleźć się w ciężkiej sytuacji.

W.G. Kulikow: No tak, ale bez zdecydowanych działań nie należy liczyć na rozbicie opozycji. Sytuacja może być raz lepsza, raz gorsza - tak zawsze było, jest i będzie. Należy odizolować "górę" i potraktować to jako zadanie pierwszoplanowe. Wasze kolejne działania będą wynikiem zaistniałej sytuacji.

W. Jaruzelski: "Solidarność" postanowiła zebrać się w Gdańsku 11-12 grudnia24. Przeniesienie posiedzenia Sejmu wprowadziło ich w błąd. Jeżeli w tej sytuacji oni również przeniosą termin swojego zgromadzenia - będzie to nam na rękę. Będzie to bowiem oznaczało, że nie domyślają się, jakie mamy plany. Wczoraj odbyłem spotkanie z [Henrykiem] Jabłońskim25. Rozmawialiśmy o dekrecie Rady Państwa dotyczącym wprowadzenia stanu wojennego. Obiecał zebrać niezbędną liczbę głosów. Powstaje pytanie, kiedy zwołać Radę Państwa, żeby nie rozgłaszać tajemnicy26. Może zastosować wariant południowoamerykański? Ja jako premier ogłoszę stan wyjątkowy, a nie stan wojenny, pod pretekstem, że chcemy uniknąć konfrontacji, przelewu krwi. Naród lepiej to przyjmie. Nie wykluczamy takiego wariantu.

F. Siwicki: Zaproponował zwołać Radę Państwa, nocą podpisać dekret, a członków Rady zatrzymać do rana.

W.G. Kulikow: Podkreślił, że w takich sprawach najważniejsze to nie stosować półśrodków. Akcja powinna mieć zdecydowany przebieg, z wykorzystaniem wszystkich sił.

W. Jaruzelski: Zauważył, iż najbardziej obawia się tego, że nie uda się nastraszyć "góry" "Solidarności". Jeżeli ci na "górze" się rozproszą, sprawa poważnie się skomplikuje. Do zaaresztowania 6000 osób wybrano 80 000 osób. Iloma osobami może dysponować "Solidarność", tego przewidzieć się nie da. Lecz "Solidarność" może zdecydować się odbić swoich ludzi.

W.G. Kulikow: Zapytał, co mówili sekretarze komitetów wojewódzkich na wczorajszym posiedzeniu.

W. Jaruzelski: Odpowiedział, że około 40 proc. stwierdziło, iż sprawy mają się nieźle, a 60 proc. mówiło o stanie kryzysu. W terenie jest wiele formalizmu i buty, a pracą partyjną zajmują się młodzi, niedoświadczeni ludzie. Natomiast "Solidarność" działa nadzwyczaj sprawnie. My w ciągu 36 lat istnienia nie osiągnęliśmy tego, do czego oni doszli w ciągu półtora roku. U nich wszystko jest dopracowane, zaplanowane i przygotowywane od dłuższego czasu.

W.G. Kulikow: A zatem jesteście przygotowani do walki?

REKLAMY GOOGLE

* Konto Oszczędnościowe BPH
Możliwość wypłaty w każdej chwili bez utraty odsetek!
bph.pl
* Mała Architektura-Online
Ławki-Kosze-Bariery-Wiaty Stojaki Rowerowe-Blokady Parkingowe
www.malaarchitektura-online.pl
* Prawo Jazdy w 14 dni
na wczasach k/Pułtuska zakończone egzaminem. Już w Ferie zimowe!
www.wczasyiprawko.eu

W. Jaruzelski: Tak, jak już wcześniej powiedziałem, wojskowym łatwiej jest podejmować decyzje. Mamy wiele trudności. Największą jest to, że nie do końca rozszyfrowaliśmy przeciwnika. Jeśli chodzi o "Tarczę-81" - w żadnym wypadku nie wprowadzajcie Niemców!!! To by nam bardzo zaszkodziło. Naszym słabym miejscem jest to, że wiele osób zna nasze zamiary.

W.G. Kulikow: Zauważył, iż Bujak27 mówi, że oni będą wieszać komunistów. Czy to prawda?

W. Jaruzelski: W odpowiedzi na to stwierdził, że on (Bujak) nie jest aż tak głupi, żeby coś takiego mówić. On obwinia Partię i Rząd o cały ten bałagan.

Wałęsa niedawno zadzwonił do ministra do spraw związków zawodowych28. Zaczął się przypochlebiać; widocznie wyczuł nasze zamiary. Mamy nagranie tej rozmowy. [Powiedział:] "Gdybyśmy ("Solidarność") poszli drogą, o której pisał Prymas - dogadalibyśmy się i uniknęli konfrontacji". W chwili obecnej należy liczyć na patriotyzm naszego narodu. Trzeba bić wroga. Naród powinien nas zrozumieć.

W.G. Kulikow: Nie można marnować czasu. 20 grudnia przejdą do rezerwy żołnierze. I wtedy będzie jeszcze gorzej.

F. Siwicki: O decyzji rozlokowania grupy głównodowodzącego [W.G. Kulikowa] w Sztabie Generalnym [Wojska Polskiego]. Taki wariant jest do przyjęcia. Pozwoli lepiej koordynować działania. Trzeba zaktywizować Północną Grupę Wojsk [Sowieckich] w celu zabezpieczenia komunikacji.

W.G. Kulikow: Owszem, ale najpierw należy wykorzystać własne możliwości. Dopiero potem będziemy mogli porozmawiać o "Tarczy-81". Czy składając meldunek Leonidowi Iljiczowi [Breżniewowi], możemy powiedzieć, że podjęliście decyzję o przystąpieniu do realizacji planu?

W. Jaruzelski: Tak, pod warunkiem że udzielicie nam pomocy.

Kończąc, podziękował za rozmowę. Przekazał pozdrowienia i najlepsze życzenia L.I. Breżniewowi oraz wszystkim członkom Biura Politycznego.

PS W. Jaruzelski wyglądał na bardzo zatroskanego. Widocznie ma jeszcze wiele nierozwiązanych problemów. Denerwował się. Był niekonsekwentny w rozumowaniu. Wcześniej jakoś tego nie zauważyłem. f

Tłumaczenie z rosyjskiego: Edward Szędzielorz



Oryginał dokumentu stanowi własność Apple Film Production i pochodzi ze?zbioru zgromadzonego na potrzeby filmu "Gry wojenne". Przedruk za "Biuletynem IPN", nr 12 z 2009 r.

Przypisy

1 Wiktor Kulikow - naczelny dowódca sił Układu Warszawskiego.

2 Leonid Breżniew - sekretarz generalny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.

3 Dmitrij Ustinow - minister obrony ZSRR.

4 Wojciech Jaruzelski - I sekretarz KC PZPR.

5 Lajos Czinege - minister obrony Węgier.

6 Florian Siwicki - wiceminister obrony i szef Sztabu Generalnego WP.

7 Constantin Olteanu - minister obrony Rumunii.

8 Janos Kadar - sekretarz KC Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej.

9 Nikołaj Ogarkow - szef Sztabu Generalnego Armii Radzieckiej.

10 Chodzi o interwencję zbrojną ZSRR na Węgrzech w 1956 r.

11 Nicolae Ceauçescu - I sekretarz KC Rumuńskiej Partii Komunistycznej.

12 Babrak Karmal - stał na czele prosowieckiego rządu w Afganistanie.

13 Nikołaj Bajbakow - sowiecki wicepremier i przewodniczący Państwowego Komitetu Planowania.

14 Władimir Kriuczkow - szef wywiadu zagranicznego KGB

15 Czesław Kiszczak - minister spraw wewnętrznych.

16 Chodzi o referenda wśród załóg o usunięciu PZPR z miejsc pracy.

17 2 grudnia 1981 r. ZOMO wspierane z powietrza przez milicję spacyfikowały trwający od 25 listopada strajk studentów - podchorążych Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarnictwa w Warszawie.

18 Na posiedzeniu Biura Politycznego KC KPZR 10 grudnia 1981 r. uznano pomysł powołania partii zamiast PZPR za błędny, gdyż - jak to ujął Andriej Gromyko - "ludność Polski, która żywi pewną sympatię dla PZPR, jako do siły przewodniej, całkowicie by się rozczarowała".

19 Kryptonim planu operacji wojskowej Układu Warszawskiego zakładającego interwencję zbrojną w Peerelu.

20 Jaruzelskiemu chodziło o całą aglomerację górnośląską.

21 Jaruzelski ma na myśli rewoltę robotniczą z grudnia 1970 r.

22 Pierwsze posiedzenie Sejmu po stanie wojennym odbyło się 25 i 26 stycznia 1982 r.

23 Chodzi o trwającą od 12 listopada 1981 r. falę strajków studenckich związanych z sytuacją w Wyższej Szkole Inżynieryjnej w Radomiu, gdzie władze, łamiąc zawarte porozumienia, mianowały bez wymaganych procedur rektora Mieczysława Hebdę.

24 Jaruzelski ma na myśli planowane na te dni w Gdańsku obrady Komisji Krajowej "S".

25 Henryk Jabłoński - przewodniczący Rady Państwa.

26 Rada Państwa zebrała się 13 grudnia 1981 r. o pierwszej w nocy, około dwóch godzin po rozpoczęciu wprowadzania stanu wojennego.

27 Zbigniew Bujak - od września 1980 r. szef Regionu Mazowsze "S".

28 Chodzi o Stanisława Cioska, ministra ds. związków zawodowych.

(Skrót przypisów i ich wybór od redakcji)

http://wyborcza.pl/1,75515,7348578,Gen__Jaruzelski__Narod_powinien_nas_zrozumiec.html?as=1&ias=4&startsz=x






Z Kulikowem nie rozmawiałem o pogodzie
Generał Jaruzelski
2009-12-10, ostatnia aktualizacja 2009-12-09 18:28

(...) Po 12 latach pojawia się zapis Anoszkina z rozmowy Kulikowa ze mną, ogłoszony hucznie jako nowy sensacyjny dokument. Faktycznie nie jest to żaden dokument, a luźna notatka, nie wiadomo kiedy oraz w jakim celu sporządzona i prywatnie przechowywana przez 12 lat. Do tego obecnie dochodzi filmowo-telewizyjna jednozdaniowa wypowiedź marszałka Kulikowa, który widocznie zapomniał o swych opiniach wyrażonych oficjalnie w czasie konferencji w Jachrance (listopad 1997 r.). Znalazły się one w spisanym z taśmy magnetofonowej materiale i opublikowanym (Wyd. ANEKS) w 1999 roku pt.: "Wejdą nie wejdą". Są tam m.in. następujące wypowiedzi marszałku Kulikowa: "Wielokrotnie, jako Głównodowodzący miałem kontakty z towarzyszem Kanią i towarzyszem Jaruzelskim i innymi dowódcami wojskowymi i nikt nigdy nie postawił problemu wkroczenia do Polski" (str. 156).

„ »Solidarność « w różny sposób, nie będę opisywał, wkroczyła na drogę konfrontacji z partią, z władzą, która wtedy rządziła. Takiej sytuacji dowództwo Układu Warszawskiego nie mogło przyglądać się bezczynnie” (str. 140). „Wszystko to zmuszało nas do utrzymywania wojsk w takim stopniu gotowości, by w odpowiednim momencie mogły działać, jeżeli wymagała by tego sytuacja” (str. 157) „W Związku Radzieckim, a tym bardziej w Komitecie Centralnym wszyscy oceniali »Solidarność « jako kontrrewolucję, jako ruch przeciwko któremu trzeba podjąć odpowiednie kroki. Dlatego nie ma co kręcić i mówić inaczej (str. 258). Ale jednocześnie „kręcił”, mówiąc, że interwencja nie była planowana, a nawet - co zabrzmiało wręcz humorystycznie - że żadnego nacisku (dawlenija) na stronę polską nie było. A jak było z tym „dawlenijem” ilustrują - odnotowane przez moją adiutanturę - aż 22 spotkania i rozmowy, jakie marszałek Kulików odbył ze mną w 1981 roku. Nie były to przecież rozmowy o pogodzie.

Ponadto coś z elementarnej logiki, jeśli rzekomo nie wierząc w zdolność zrealizowania stanu wojennego własnymi siłami, prosiłem o zapewnienie pomocy, to uzyskując odpowiedź odmowną - albo: stan wojenny nie zostaje wprowadzony, albo okazuje się samobójczą, krwawą awanturą. Jak wiadomo nie stało się ani jedno, ani drugie. (...)

Fragmenty z oświadczenia dla pap

http://wyborcza.pl/1,75515,7348566,Z_Kulikowem_nie_rozmawialem_o_pogodzie.html





Jaruzelski był gotów wezwać Sowietów
Prof. Antoni Dudek*
2009-12-10, ostatnia aktualizacja 2009-12-09 18:29


Generał Jaruzelski zdecydował się na wprowadzenie stanu wojennego mimo odmowy pomocy wojskowej ze strony Kremla. Miliony członków „Solidarności” nie wyszły na ulice, a relatywnie niewielką liczbę strajków okupacyjnych szybko spacyfikowano. Taki był rezultat zmasowanej propagandy władz PRL-u, straszącej Polaków całkowitym załamaniem gospodarki w trakcie nadchodzącej zimy. Propagandy głodu i chłodu, która sprawiła - jak mówił Jaruzelski Kulikowowi - że jeszcze „we wrześniu 1981 r. rząd miał 30-procentowe poparcie, a »Solidarność « 70 proc.; obecnie rząd ma 53 proc., a »Solidarność « 47 proc. Szala poparcia przechyla się na naszą korzyść”. Jaruzelski 13 grudnia na kolejnych osiem lat utrwalił komunistyczny monopol władzy w Polsce, za co zresztą Kreml wynagrodził go w 1984 r. Orderem Lenina. Trudno stwierdzić, jakie znaczenie będzie miała notatka z grudniowej rozmowy Jaruzelskiego z Kulikowem dla wyroku sądu rozpatrującego obecnie odpowiedzialność gen. Jaruzelskiego za wprowadzenie stanu wojennego. Dla historii najnowszej Polski dokument ten ma natomiast niezwykle istotne znaczenie, potwierdza bowiem w sposób trudny do podważenia, że Jaruzelski gotów był wezwać wojska sowieckie, byle tylko uratować rządy komunistyczne w Polsce. f

"Biuletyn IPN", nr 12 z 2009 r.

http://wyborcza.pl/1,75515,7348568,Jaruzelski_byl_gotow_wezwac_Sowietow.html