Czy klimat się zmienia i czy człowiek jest tego przyczyną?
Konrad Niklewicz
2009-12-13, ostatnia aktualizacja 2009-12-14 07:35
Żaden wymyślony przez człowieka parametr nie miał takiego wpływu na tak wiele dziedzin życia. Odkąd emisja CO2 zaczęła przekładać się na pieniądze, budzi kontrowersje. A szczyt w Kopenhadze jest ich kulminacją
Przeciwnicy tej tezy (wśród nich garstka naukowców) mają wiele argumentów na "nie". Mówią na przykład, że większy wpływ na wahania temperatury ma od przemysłu aktywność Słońca; głównym źródłem CO2 w naturze jest nie człowiek, ale wulkany (głównie podwodne) oraz zmiany tektoniczne; więcej metanu (groźny gaz cieplarniany) niż ludzie i przemysł produkują krowy; to nie gazy cieplarniane, lecz para wodna jest głównym sprawcą efektu cieplarnianego; sądzimy, że klimat się ociepla, bo źle mierzymy temperaturę - za blisko wielkich miast; w historii Ziemi były nie takie skoki temperatury; a gdyby nawet, to podwyższenie temperatury o kilka dodatkowych stopni nie musi nam zaszkodzić. Przecież dzięki temu mogą wzrosnąć plony w Polsce i w innych krajach półkuli północnej. A zimą będziemy zużywali mniej energii na ogrzewanie.
Zwolennicy tezy (w tym przytłaczająca większość naukowców) odpowiadają, że • działalność człowieka zakłóciła naturalny cykl obiegu węgla. Skutek? Wpadamy w spiralę, gdzie jedna zmiana na gorsze wyzwala kolejną, jeszcze gorszą. Jeżeli np. podnosi się temperatura oceanów - a zostało zmierzone, że podniosła się o 0,8 stopnia - to zgodnie z prawami fizyki relatywnie mniej rozpuszcza się w niej gazów, a więc i CO2, • aktywność Słońca może tłumaczyć wahania temperatury na Ziemi w granicach 0,2 stopnia Celsjusza. Ale nie 0,7 stopnia, a o tyle klimat ocieplił się od 1906 r.
• Owszem, częste erupcje wulkanów, a ściślej wyrzut do atmosfery ogromnej ilości pyłów wulkanicznych i CO2 mogą mieć wpływ na klimat w krótkim okresie. Jednakże częstotliwość wybuchów nie ulega zwiększeniu . • Obecnie mierzy się temperaturę Ziemi w tak różnych miejscach (także w oceanach) i w tak różny sposób (także z satelity), że możemy wykluczyć wpływ miast na jej odczyt. I nie może być przypadkiem, że na ostatnią dekadę przypada osiem najcieplejszych lat, począwszy od 1850 r. • Polska, podobnie jak wiele innych państw, będzie musiała zmierzyć się z niespotykanie częstymi i długimi okresami susz. I - jakby dla równowagi - bardzo ulewnymi deszczami, których efektem będą powodzie. Mimo to trzeba będzie nawadniać pola w większym stopniu niż teraz. Zbiory będą mniejsze także z powodu plagi szkodników, których nie wytrzebią łagodne zimy.
Którą miarę wykorzystują na szczycie? I dlaczego?
To zależy, które państwo. Przykładowo Chiny lubią używać przeliczenia tony per capita, bo to pokazuje, że emitują - relatywnie - mniej niż Amerykanie. Albo Europejczycy. Ale z kolei ci ostatni pokazują na statystykę ogólną, z której wynika, że Chiny i USA łącznie emitują prawie trzy razy więcej gazów cieplarnianych niż UE.
Dlatego dogadanie się nie jest proste.
Kto chce bardziej ograniczyć emisję?
USA mówią, że o 17 proc., a Unia, że o 20 proc. Niewielka różnica? Nieprawda. Kolosalna! Bo Stany za punkt odniesienia wzięły 2005 r. A Unia Europejska - 1990 r. W praktyce oznacza to różnice liczone w setkach milionów ton CO2 na korzyść Europy.
Jeszcze inaczej mówią Chiny i np. Indie. Te dwa kraje w ogóle nie chcą rozmawiać o bezwzględnych redukcjach emisji (w odniesieniu do jakiejkolwiek daty), ale oferują jedynie "zmniejszenie ilości CO2, przypadającego na każdą wyprodukowaną jednostkę PKB". Chiny mówią o zmniejszeniu 45-proc., Indie - maksymalnie 25-proc. Jak to się ma do propozycji USA i Unii? Nie wiadomo.
Jeśli weźmiemy pod uwagę szybki wzrost PKB obu krajów, może się okazać, że będą emitować jeszcze więcej niż dziś.
Dlaczego nie sprowadzą wszystkiego do wspólnego mianownika?
Bo wówczas niektóre państwa musiałyby przyznać, że ich propozycje wypadają blado.
Ile może kosztować redukcja emisji CO2?
To pytanie nawet nie za milion, ale za miliardy dolarów. Nie ma takiego wyliczenia dla całego świata. Koszty próbuje się oszacować jedynie w niektórych krajach. I tak np. w Polsce zrobiła to firma doradcza McKinsey & Company we współpracy m.in. z Ministerstwem Gospodarki i Ministerstwem Środowiska.
Z wyliczenia McKinseya wyszło, że koszt ograniczenia emisji o jedną trzecią do 2030 r. oznaczałby konieczność zainwestowania dodatkowych 92 mld euro, przy czym wydatki zmieniałyby się wraz z upływem czasu. W pierwszych latach co roku musielibyśmy wydawać ok. 0,8 proc. PKB, ale już w latach 2026-30 - 1,1 proc. PKB.
Jednak prócz kosztów pojawiłyby się oszczędności. Dzięki wprowadzeniu nowych technologii przemysłowych, termoizolacji budynków mieszkalnych i komercyjnych itp. zmniejszyłoby się zapotrzebowanie na energię - w przypadku Polski o 30 mld euro do 2030 r. A dodatkowo nie musielibyśmy kupować zezwoleń na emisję CO2 o wartości szacowanej na 83 mld euro. Mogłoby się więc okazać, że inwestycje w redukcję emisji CO2 polskiej gospodarce per saldo by się opłaciły.
Co ma przynieść Kopenhaga?
Na rozpoczętym tydzień temu szczycie klimatycznym w Kopenhadze 192 państwa świata miały uzgodnić, jak powstrzymać groźne zmiany klimatyczne. Od dawna było wiadomo, że szczyt w Kopenhadze nie zakończy się podpisaniem traktatu międzynarodowego (tak jak to się stało 12 lat temu w Kioto). Uczestnicy szczytu wciąż się jednak łudzą, że Kopenhaga zakończy się przynajmniej przyjęciem jakiegoś dokumentu, w którym spisane będą: • konieczne redukcje emisji CO2 (do 2020 r. i do 2050 r.); • zobowiązania pomocy finansowej dla państw najbiedniejszych, które same nie poradzą sobie ze zmianami klimatycznymi (i z dostosowaniem się do już widocznych efektów zmian klimatycznych).
Gros naukowców uważa, że jeśli świat nie ograniczy emisji CO2, dojdzie do globalnej klimatycznej katastrofy. ONZ-owski panel naukowy IPCC twierdzi, że średnia temperatura nie może wzrosnąć o więcej niż o dwa stopnie Celsjusza. Dlatego do 2020 r. świat musi emitować o 20-30 proc. gazów cieplarnianych mniej niż w 1990 r., a w 2050 r. - aż o 80 proc. mniej.
Kłopot w tym, że do tej pory większość państw nie chciała się zgodzić na tak duże ograniczenia. Jeśli wziąć pod uwagę tylko kraje najbogatsze (one jako jedyne zaproponowały cięcia), to ich propozycje dają w sumie tylko 13-proc. redukcję emisji do 2020 r.
Co gorsza, Chiny i Indie (pierwsze i czwarte państwo świata pod względem wielkości emisji CO2) zastrzegają, że bezwzględnych cięć w redukcji emisji nie zrobią. A jedynie ograniczą "energochłonność" swojej gospodarki w przeliczeniu na każdą jednostkę wytworzonego PKB. Chiny o 45 proc., a Indie - o 20-25 proc.
Czy w Kopenhadze wydarzył się przełom?
Nie, przynajmniej nie przez pierwsze pięć dni. Tak jak można było się spodziewać, negocjacje prowadzone przez ponad 192 rządowe delegacje ugrzęzły w szczegółach. Dokument kończący szczyt w Kopenhadze będzie się składał z wielu elementów, takich jak np. szczegółowe postanowienie w sprawie tego, jak traktować redukcje emisji dwutlenku węgla uzyskane dzięki sadzeniu (albo powstrzymaniu wyrębu) lasów. Inne zespoły negocjatorów zajmują się kwestią ONZ-owskiego systemu uprawnień do emisji CO2, znanych jako AAU'S (to temat istotny dla Polski, bo dysponujemy nadwyżką tych uprawnień i próbujemy z zyskiem ją sprzedać). Jeszcze inna grupa omawia zasady działania funduszu pomocowego dla krajów biednych... itp. itd.
Pierwsze dwa dni szczytu poświęcono zresztą na dementowaniu informacji o tzw. climategate. Chodzi o aferę, jaka wybuchła po opublikowaniu treści e-maili wykradzionych z jednej z uczelni brytyjskich (zajmujących się badaniami klimatycznymi). Na podstawie strzępków tych listów, zdań wyrwanych z kontekstu (i za pomocą dużej ilości złej woli) przeciwnicy tezy o zmianach klimatycznych próbowali udowodnić, że nie jest prawdą, iż klimat się zmienia pod wpływem działalności człowieka.
Co w takim razie udało się osiągnąć przez pierwszy tydzień szczytu?
Złośliwie można by napisać, że jak dotąd tylko dużo szumu. Oczekiwania są bowiem tak duże, że każda, sensacyjna z pozoru informacja nabiera rangi "wydarzenia". Trzy dni temu media na całym świecie zelektryzowała informacja o rzekomym projekcie dokumentu podsumowującego szczyt autorstwa rządu duńskiego.
W dokumencie tym pojawiły się zapisy na pozór niepokojące. Takie np., że bogate państwa rezerwują sobie prawo do emitowania znacznie większych ilości CO2 niż kraje biedne i rozwijające się. Ujawniony dokument podziałał jak płachta na byka: organizacje pozarządowe zaczęły organizować demonstracje, przyłączyły się do nich delegacje najbiedniejszych krajów, medialna kula śniegowa ruszyła. Temat żył dwa dni. I na nic zdały się tłumaczenia duńskiego rządu, że rzekomy "dokument końcowy" był datowany na 27 listopada - czyli wcześniej, niż szczyt w Kopenhadze się zaczął. I że w rzeczywistości był jednym z kilkuset spisanych pomysłów, dawno zaniechanych i wyrzuconych do kosza. - Pod koniec tygodnia okazało się, że są też inne "projekty dokumentów", które wyciekają do prasy. - Nie wykluczam, że są one celowo rozsiewane - mówi "Gazecie" Wojciech Stępniewski z polskiego oddziału organizacji pozarządowej WWF. - Nie jesteśmy zadowoleni z osiągnięć pierwszych pięciu dni szczytu - dodaje.
Jednak słychać też bardziej optymistyczne głosy. - Sukcesem Kopenhagi jest już sam fakt, że tyle odmiennych opinii udało się wtłoczyć w jeden proces negocjacyjny - mówi Julian Popov z Europejskiej Fundacji Klimatycznej.
Jak wygląda układ sił między państwami?
Tutaj niewiele się zmieniło. Delegacje 192 państw świata, obradujące w Kopenhadze, wciąż dzielą się na trzy zasadnicze bloki.
Pierwszy z nich to kraje najbogatsze. Unia Europejska, USA, Japonia, Kanada, Australia. Liderem tej grupy wciąż wydaje się Unia Europejska. UE chce ograniczyć swoje emisje CO2 o 20 proc. do 2020 r. (w stosunku do wielkości emisji z 1990 r.). A nawet o 30 proc., jeśli inne państwa rozwinięte zdecydują się na taki sam krok. W piątek unijne rząd zadecydowały też, że już w latach 2010-12 przekażą Afryce 7,2 mld euro "szybkiej pomocy" na dostosowania klimatyczne. Unia Europejska jest pierwszą potęgą gospodarczą, która zaoferowała tyle pieniędzy.
W Kopenhadze wszyscy jednak czekają na to, co ostatecznie zrobią Stany Zjednoczone. Do tej pory USA deklarowały tylko, że są gotowe dać państwom biednym ok. 10 mld dolarów pomocy. I zredukować emisje CO2 o "17 procent". Tyle tylko, że ta liczba to trik. 17-procentowa redukcja odnosi się bowiem do poziomu emisji z 2005 r. Gdyby tę redukcję policzyć po europejsku (czyli w stosunku do emisji z 1990 r.), to okaże się, że Stany Zjednoczone zaoferowały... trzyprocentową redukcję. Czy Barack Obama, gdy przyjedzie do Kopenhagi 18 grudnia, na ostatni (i kluczowy) dzień negocjacji, zaproponuje więcej, by uratować porozumienie?
Blok drugi składa się z dwóch, góra trzech państw: Chin, Indii i Brazylii. Nie chcą się zaliczać ani do biednych krajów, ani do bogatych. Wolą określenie "państwa intensywnie rozwijające się" - bo to tłumaczy, dlaczego nie chcą narzucać dużych ograniczeń dla swoich gospodarek.
I wreszcie blok trzeci - państw najbiedniejszych, krajów Afryki i Azji. Co ciekawe, najgłośniejszymi przedstawicielami tego bloku stały się w Kopenhadze mikropaństewka wyspiarskie. Np. Tuvalu. To właśnie one fizycznie znikną z mapy, jeśli poziom wód w oceanach podniesie się w wyniku np. topnienia lodowców.
Co w tej chwili leży na stole?
Według ostatnich informacji podanych przez agencję AFP w tej chwili do rąk negocjatorów trafił pierwszy, prawdziwy projekt "dokumentu końcowego" szczytu. Na razie z dużą ilością pustych miejsc, które negocjatorzy będą musieli wypełnić treścią w kolejnych dniach.
Na razie dokument stwierdza m.in. że: • celem działań podejmowanych przez państwa powinno być powstrzymanie wzrostu średniej temperatury o więcej niż 2 albo 1,5 stopnia C w perspektywie kilku kolejnych dekad; • podobnie jak w dotychczasowym traktacie (protokole z Kioto z 1997 r.) podane będą daty i konkretne poziomy redukcji emisji CO2, jakie do tego czasu świat powinien osiągnąć, żeby wzrost temperatury powstrzymać. Dokument pozostawia jednak do wyboru kilka alternatyw. Przykładowa: przy dacie 2050 r. pojawia się propozycja: 50, 80 i 95 proc. redukcji. Zaś przy dacie 2020 r. pojawia się propozycja, by państwa najbogatsze zredukowały swoje emisje CO2 o 25-45 proc. (w stosunku do poziomu z 1990 r.).
Która z alternatywnych wersji zostanie ostatecznie przyjęta? O tym będą musieli zadecydować szefowie państw i rządów, którzy zaczną zjeżdżać do Kopenhagi w okolicach 17 grudnia. Wtedy zaczną się najważniejsze i najgorętsze godziny negocjacji; • dokument wspomina też o utworzeniu specjalnego funduszu pomocowego nie tylko dla krajów biednych. Ale znów nie podaje żadnych konkretów. Wiadomo jedynie, że chodzi o lata po 2013 r. (gdy już wyczerpią się pierwsze pieniądze zadeklarowane w piątek przez UE).
- To, że teraz mamy wreszcie jeden dokument, to świetna wiadomość. Teraz jest na czym pracować - komentowała Kaisa Kosonen z pozarządowej organizacji Greenpeace, cytowana przez agencję AP.
Jednak nigdzie nie jest powiedziane, że uda się znaleźć kompromis. Napięcie między poszczególnymi państwami narasta każdego dnia. W piątek na słowa pojedynkował się szef delegacji amerykańskiej Todd Ster i chiński wiceminister spraw zagranicznych - He Yafei.
- Chiny niech nie spodziewają jakiejkolwiek pomocy finansowej z Ameryki - powiedział Stern.
- Albo ten pan jest nierozsądny, albo jest skrajnie nieodpowiedzialny - odparował He.
http://wyborcza.pl/1,75515,7360645,Czy_klimat_sie_zmienia_i_czy_czlowiek_jest_tego_przyczyna_.html?as=1&ias=2&startsz=x
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz