środa, 2 grudnia 2009

Wieś i dopłaty z Unii: Wydają, przejadają

Krystyna Naszkowska
2009-11-27, ostatnia aktualizacja 2009-11-26 18:43

Tylko w tym roku na wieś popłynie prawie 13 mld zł z dopłat bezpośrednich. Ale znaczna część tej sumy jest marnotrawiona, a większość działa jak zasiłek socjalny. A co ze wspomaganiem rozwoju rolnictwa? Droga do tego daleka

Każdy rolnik za każdy hektar uprawianych zbóż otrzyma w tym roku z unijno-polskiej kasy ok. 860 zł. Co z tymi pieniędzmi zrobi, jest jego słodką tajemnicą. Kilka rzeczy jednak wiemy.

Nie ma dokładnych badań

Badania prowadzone przez socjologów i ekonomistów związanych z rolnictwem są sporadyczne, fragmentaryczne, wybiórcze i - powiedzmy wprost - mało wiarygodne. Np. w 2006 r. przeprowadzono badania w Wielkopolsce na próbie ok. 300 gospodarstw. Wyniki były optymistyczne - większość rolników powiedziała, że pieniądze z dopłat inwestuje w gospodarstwo.

Tyle że Wielkopolska to nie to samo co reszta Polski. Przeciętne gospodarstwo wielkopolskie nie ma nic wspólnego z przeciętnym gospodarstwem polskim - jest większe, bardziej zadbane, wydajniejsze. A poza tym te wyniki i tak są mocno niepewne. Do rolników dociera od dawna, że w mieście zarzuca im się, iż przejadają dopłaty, więc odpowiadając w ankiecie, naciągali nieco rzeczywistość. Chcieli poprawić swój wizerunek: nie przejadają i nie przepijają, tylko kupują, modernizują, budują, powiększają itd., itd.

- Ja w te wyliczenia nie wierzę - mówi prof. Katarzyna Duczkowska-Małysz z SGH. - Gdyby tak było, to na wsi widoczne byłyby tego skutki, powstałyby dodatkowe źródła dochodów - pozarolnicze. A tego rolnicy nie deklarują. Gospodarstwa wcale się nie rozwijają. Dajemy rolnikom łatwe pieniądze i przez to skazujemy ich na wegetację, bo nie muszą się wysilać, by je otrzymać.

Petryfikacja

Pieniądze z dopłat nie idą na wsi na kupno nowego samochodu, jak słyszy się czasem w mieście, tylko na zeszyty dla dziecka, na chleb, na alkohol - zależy od tego, co dla kogo ważniejsze. Bo większość rolników ma małe gospodarstwa i dostaje małe pieniądze. Na chleb wystarczy, ale nie na mercedesa.

Bez tych dopłat rolnicy też by przeżyli, tak jak żyli przed ich wprowadzeniem. Ci rolnicy przejadają bowiem żywność, którą sami wyprodukują, a nadwyżki sprzedają na pobliskim bazarze. Suma ok. 2 tys. złotych, jaką większość z nich w tym roku dostanie z tytułu dopłat, nie podniesie im specjalnie poziomu życia.

- Tych pieniędzy z dopłat to nie wystarcza nawet na kupno nawozów czy pasze, a co dopiero mówić o inwestowaniu. I więcej na ten temat nie mam nic do dodania - mówi zdenerwowana Zofia Musiał, rolniczka spod Sieradza.

Z badań przeprowadzonych przez Instytut Ekonomiki Rolnictwa w 2005 r. wynika, że gospodarstwa o powierzchni do 5 ha przeznaczają dopłaty na konsumpcję, na codzienne życie. A takich gospodarstw jest w Polsce 58 proc.

- To oznacza, że dopłaty petryfikują obecną strukturę rolną, bo opłaca się mieć małe gospodarstwa, warto je trzymać za każdą cenę - uważa prof. Alina Sikorska z Instytutu.

Jeszcze dobitniej widać to teraz, z powodu kryzysu. Okazało się, że w 2008 r. bardzo spadły obroty ziemią rolną w porównaniu z rokiem 2007. Co ciekawe, spadły nie dlatego, że ludzie nie mają pieniędzy lub boją się inwestować w ziemię. Nadal są chętni do jej kupowania - to rolnicy wycofali się ze sprzedaży.

Proste dopłaty obszarowe w niepewnych czasach okazały się stałym, stabilnym i pewnym przychodem gospodarstwa. Rolnicy poszli na przetrwanie. A jednocześnie ceny ziemi cały czas idą w górę, więc mają poczucie, że wstrzymując sprzedaż, nie tracą, przeciwnie - ich ziemia stale nabiera wartości. Dlatego praktycznie od wejścia do Unii i wprowadzenia dopłat, czyli od 2004 r., zahamowany został proces powiększania gospodarstw, na którym tak nam zależy, bo im większe gospodarstwo, tym wydajniejsze i lepsze. W Polsce takie średnie gospodarstwo to ok. 8 ha i jego obszar praktycznie nie rośnie od kilku lat.

Inwestują średni i duzi

Za rozwojowe gospodarstwo ekonomiści uznają przynajmniej 20-hektarowe (nie mówimy o wyjątkowych sytuacjach). A takich jest w Polsce mniej niż 7 proc. Do tego naszym problemem jest nawet nie to, że tak mało jest tych ponad 20-hektarowych, ale to, że mają one w sumie mało ziemi - gospodarują na ok. 37 proc. użytków rolnych, podczas kiedy średnio w Unii (27 krajów) gospodarstwa te uprawiają ponad 76 proc. całej ziemi rolnej, a w krajach starej Piętnastki - ponad 84 proc. I to jest ta przepaść, jaka dzieli nas od reszty Europy, której dobrobyt rolny gwarantują duże gospodarstwa i gdzie dopłat się nie przejada.

Edward Szcześniak ma 500 ha ziemi i całe dopłaty inwestuje. Część idzie na odtworzenie produkcji na następny rok, czyli na nawozy, środki ochrony roślin, a część - na sprzęt potrzebny w gospodarstwie. W tym roku kupił kombajn, dwa lata temu - ciągnik. Na konsumpcję nie idzie ani złotówka - zapewnia.

Ale też ten, kto ma kilkaset hektarów ziemi, dostaje z dopłat potężny zastrzyk gotówki. W tym roku - jak łatwo policzyć - Szcześniak z samych dopłat otrzyma ponad 400 tys. zł. To jest już taka suma, nad którą warto się zastanowić: na co ją sensownie wydać? Zwłaszcza że rolnik, jeśli chce skorzystać z unijnych funduszy inwestycyjnych, musi mieć swój wkład pieniężny - jeśli da na połowę ceny ciągnika, Unia dołoży mu drugie 50 proc. Przy sumie 400 tys. zł z dopłat jest z czego dokładać.

"Duży" rolnik dostaje też wyższą cenę za swoje zboże niż drobny - bo kiedy sprzedaje pszenicę czy rzepak w dużych partiach, np. po 200 czy 300 ton, to kupcy zapłacą mu nawet o 20 proc. więcej niż temu, który ma do sprzedania kilkanaście ton (wolą kupować dużą porcję z jednego źródła). I tak to się kręci, czyli - jak mówią na wsi - bogatemu i diabeł dzieci kołysze.

Sami jesteśmy winni

System narzuciła nam Unia, która postanowiła zmienić swą politykę rolną akurat wtedy, kiedy my do Unii wchodziliśmy. Uznała, że nie chce już dopłacać rolnikom do zwiększania produkcji i zamieniania wsi w fabrykę żywności, tylko do ziemi z jej ptaszkami, owadami, kwiatkami i chwastami. Jednym słowem - Unia nie chce płacić, by było więcej i szybciej, tylko by było na wsi sielsko, anielsko. Tak ma być do 2013 r., a co dalej, to się zobaczy - dyskusje trwają.

Rząd Leszka Millera do tej brukselskiej wizji dorzucił swoje polityczne grosze. Ponieważ rolnicy obawiali się wejścia do Unii, dał im marchewkę, czyli obietnicę dopłat praktycznie dla każdego. I każdy skorzystał - także ten, co miał 1 hektar ziemi i z rolnictwem nie miał nic wspólnego, i ten, co na swoim płachetku nic kompletnie nie robił. Nieważne było, co z tą forsą zrobi - przeje, przepije czy przegra w karty. Rolnicy do Unii się przekonali, tyle tylko że sporym kosztem, bo sporo pieniędzy po prostu się marnuje.

Jak z tego wyjść

Chyba przyszła pora, by coś z tym zrobić. Pora na zmodyfikowanie systemu dopłat i na to, by rząd wycofał się z dopłacania do każdego gospodarstwa, także takiego, które na miano gospodarstwa nie zasługuje. A zaoszczędzone w ten sposób pieniądze można podzielić między pozostałych.

Według prof. Jerzego Wilkina, ekonomisty z Uniwersytetu Warszawskiego, takim kryterium wyznaczającym, czy dopłaty się należą, może być suma, jaką dziś gospodarstwo dostaje. Jeśli jest to poniżej 500 euro rocznie (czyli rolnik ma mniej niż 3 ha), to znaczy, że te pieniądze są marnotrawione, nie da się ich sensownie zainwestować, a poza tym właściciel tego gospodarstwa nie jest praktycznie rolnikiem, bo utrzymuje się z czego innego. Otóż takie małe gospodarstwa to ok. 40 proc. całej ziemi uprawnej. Mówimy więc o marnotrawieniu co roku miliardów złotych.

Rząd Tuska może zmienić decyzję rządu Millera, Unia do tego nic nie ma. Potrzebna jest tylko wola polityczna. Tyle że ekipa PO-PSL takiej decyzji raczej nie podejmie - bo liczy się tzw. elektorat, a nie rozwój rolnictwa, choć politycy mówią właśnie o rozwoju. A odpowiedzialny za rolnictwo w tym rządzie PSL w swoim dobrze pojętym interesie nie odetnie sobie części elektoratu.

źródło: http://wyborcza.pl/1,75515,7300698,Wies_i_doplaty_z_Unii__Wydaja__przejadaja.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz